W natłoku codziennych spraw, przygotowań do kolejnego wyjazdu oraz kolejki zaległych wpisów miałem w planach umieścić z tego wyjazdu tylko fotorelację i zamknąć temat. Ale wiecie co? Parę zdań muszę jednak napisać. Bo inaczej nie dowiedzielibyście się, że był to mój pierwszy solowy wypad w Tatry, że na dodatek poszedłem w siną dal ciemną nocą, że dziwne porykiwanie w kosówce przyprawiło mnie o zawał i o mały włos nie pobiłbym Usaina Bolta w sprincie na 100 m itd. itd. Widzicie sami, trochę się działo więc parę słów o przejściu słowackiej grani Tatr Zachodnich się należy.

Tego, że w Tatrach pojawiłem się w składzie ja+ja nie przewidywałem wcale. Jak to zwykle bywa w takich sytuacjach wyszło całkiem spontanicznie. Jeszcze nawet kilka godzin przed wyjazdem nie wiedziałem, że w ogóle zjawie się w Tatrach, ale perspektywa przesiedzenia kolejnej niedzieli w domu, przy bajecznych warunkach pogodowych w górach coraz silniej wypychała mnie za próg drzwi. Tak się akurat złożyło, że w tym samym czasie Ela umówiła się na górski wypad z koleżankami więc zostałem bez etatowego towarzysza. Tym bardziej nie dawało mi to żyć.  Ale, że jak to?! Ona w górach, a ja w domu?! Nieee! Tak być nie mogło. Podzwoniłem do kilku znajomych, niestety żaden z nich nie dysponował czasem. No i cóż… przyszło mi zrealizować mój szalony pomysł w pojedynkę 🙂 A plan był taki, żeby wyruszyć na szlak pod osłoną nocy i móc przywitać nowy dzień już gdzieś na grani.

Była godzina 2:38 (w nocy, żeby było jasne) kiedy włączyłem tryb „Trekking” na zegarku i  ruszyłem przed siebie w ciemny las. Nie muszę Wam chyba mówić, że nie było drugiego takiego wariata jak ja. Kiedy znikły ostatnie światła docierające z parkingu pod Spálenou moja krew popłynęła szybciej, a tysiące myśli przewijało się przez głowę. Tak. Zdecydowanie był to wyjazd pod znakiem wsłuchiwania się we własne myśli i zastanawiania się nad tym co też w tym moim móżdżku może się jeszcze uroić. Przyznam szczerze ciekawe doświadczenie. Dobrze, że na początku drogi towarzyszył mi dosyć głośny szum potoku, bo po pierwsze zagłuszał mi wszystko wokół i nie słyszałem szelestu przewracającego się na drugi bok misia, bo drugie zagłuszał też i moje myśli. Niestety strumyk w pewnym momencie się skończył i znów byłem zmuszony wsłuchiwać się w głosy w mojej głowie. Na szczęście zdążyłem się już nieco oswoić z tą sytuacją i przestała mnie ona już w pewien sposób paraliżować.

Noc była chłodna i dosyć ciemna. Rozgwieżdżone niebo zdawało się być na wyciągnięcie ręki. Rysująca się na ciemnym sklepieniu nieba Droga Mleczna przywoływała słoweńskie wspomnienia spod Mangartu. Z tym spokojem w głowie podchodziłem na Przedniego Salatina. Leśne czeluście miałem już za sobą. W pewnym momencie przystanąłem, by złapać oddech przy tablicy z opisaną panoramą, którą można podziwiać z tego miejsca. Oczywiście wtedy nic nie widziałem, ale słyszałem za to bardzo wyraźnie. A słyszałem dziwne pohukiwanie i pochrząkiwanie dobiegające z kosówki. Noc. Ciemna noc. Tatry Zachodnie. Październik. Niedźwiedź. To na pewno musi być niedźwiedź! Ta projekcja myśli w mojej głowie trwała ułamek sekundy i w następnej chwili przebierałem już nogami w stronę grani. Jak najszybciej, jak najciszej. Akurat! Jakby się tak dało 🙂 Na szczęście poczciwy misio lub też co innego to było musiało mieć tylko koszmar i obróciwszy się na drugi bok poszło dalej spać. Ufff… Mówię Wam, Usain Bolt miałby przechlapane.

Kiedy znalazłem się już na grani poczułem się nieco bardziej komfortowo. Próbowałem sobie wmówić, że misio przecież leżakuje w dolinie i nie będzie mu się chciało ganiać za mną tam po górze. W oddali, w dolinach migotały światła podtatrzański wsi i miasteczek, a przede mną rysowały się kontury grani Tatr Zachodnich. Na Brestowej natrafiłem na dwa namioty i pochrapujących w nich biwakowiczów. A może misia? 😉 Przemknąłem obok bezszelestnie i udałem się w stronę Salatyńskiego Wierchu, gdzie zamierzałem przywitać nowy dzień.

Na szczyt dotarłem dużo szybciej niż zakładałem, do wschodu słońca było jeszcze daleko więc miałem dużo czasu na znalezienie sobie odpowiedniego miejsca, by celebrować spektakl Matki Natury. Rozsiadłem się wygodnie w pierwszym rzędzie i czekałem na nadejście nieuniknionego. Na pierwszym planie znajdowały się kontury tatrzańskich szczytów. W tle, na horyzoncie z każdą chwilą niebo mieniło się innym odcieniem czerwieni, pomarańczu i żółci. Było magicznie. Było cudownie. Było ulotnie. I zimno, nawet bardzo. Niestety w konstelacji w jakiej się znalazłem nie miałem szans na to, by zobaczyć jak słoneczna tarcza rozpoczyna kolejną wędrówkę po ziemskim nieboskłonie. Kiedy zrobiło się już dostatecznie jasno z uśmiechem na ustach powiedziałem do siebie głośno „Dzień dobry” i ruszyłem w dalszą drogę. Najpierw z górki, później znów pod górę i tak bez końca tego dnia.

Pierwsze tego dnia promienie słońca spowiły moja twarz  dopiero na Spalonej Kopie. Pierwsze tego dnia osoby na szlaku spotkałem po 6 godzinach marszu na Banówce. I powiem Wam, że przez te 6 godzin dobrze mi było z samym sobą. Byłem tylko ja i Góry. Góry i ja. Spokojnie przemierzałem kolejne odcinki tej przepięknej grani, o której jeszcze nie napisałem żadnego słowa, a warta jest miliona słów. Jeśli o mnie chodzi to mógłbym opisać ją w samych superlatywach. Interesująca, wymagająca, ekscytująca, wciągająca, zachwycając itd. itd. Pokonując kolejne jej fragmenty czerpałem z tego prawdziwą, dziecięcą radość. Każde pokonane wzniesienie, każdy pokonany łańcuch, których z resztą na trasie nie brakuje, każdy rzut oka na panoramę Tatr Wysokich. Bajka, a w tej bajce ja.

Według pierwotnej koncepcji miałem dojść do Banikova i zacząć zastanawiać się nad powrotem, ale kiedy podziwiałem panoramę będąc na jego wierzchołku była raptem godzina 9.00 Nie mogło być inaczej i ruszyłem w dalszą drogę przed siebie. Hruba Kopa, później Trzy Kopy, aż w końcu Smutna Przełęcz. Kolejne szczyty i przełęcze padały moim łupem, a mi wciąż było mi mało! Po przerwie śniadaniowej na Smutnej Przełęczy postanowiłem wejść jeszcze na Płaczliwego Rohacza. Jak postanowiłem tak też zrobiłem i pewnie poszedłbym jeszcze dalej na Ostrego Rohacza i Wołowiec domykając tym samym pętlę słowackich Tatr Zachodnich. Stety-niestety zamiast ułańskiej fantazji, zdrowy rozsądek wziął górę i odpuściłem. Czekała mnie jeszcze podróż powrotna samochodem, a nie miałem zamiaru zasnąć za kierownicą ze zmęczenia. Tak naprawdę trasę mojego przejścia mógłbym podzielić na kilka mniejszych niezależnych wycieczek i żadna z nich nie straciłaby swego uroku, a ja miałem już to wszystko za sobą i w sobie. Z Płaczliwego wróciłem na Smutną Przełęcz skąd przez Smutną i Rohacką Dolinę wróciłem na parking pod Spalenou.

Ostatecznie przemierzyłem tego dnia wg wskazań zegarka 23,17 km pokonując 2215 m przewyższenia. Całkiem, całkiem jak na jeden dzień. Całość zajęła mi 11h 40 min.

11godzin i 40 minut autentycznego szczęścia i prawdziwej wolności!

PS. Piękną mieliśmy jesień w Tatrach. Niech zdjęcia opowiedzą jak bardzo 🙂


Write A Comment

Podobał Ci się wpis?

Znalazłeś interesujące Cię informacje?

Bądź na bieżąco i dołącz do nas na Facebook’u!

Nic Cię to nie kosztuje, a nas zmotywuje do dalszej pracy 🙂