Z Sevaberd wróciliśmy na dworzec Sasuntsi David w centrum Erywania. Zrobiliśmy małe zakupy, pokręciliśmy się trochę po dworcu i zaczęliśmy szukać transportu do wioski Aragats. Marszrutki odpadały, bo podróż nimi zajęła by nam zbyt wiele czasu więc postanowiliśmy złapać jakąś taksówkę. Myśleliśmy, że nie będzie z tym problemu, ale kilku taksówkarzy stwierdziło, że to za daleko i tam nie pojadą. Ostatecznie udało nam się przekonać kolejnego taksówkarza, który za 10000 AMD zgodził się zabrać nas we wskazane miejsce.

Zdecydowana większość osób, które wybierają się na Aragats decyduje się na podejście od jeziora Kari i wchodzi tylko na południowy wierzchołek. Wynika to z tego, że do jeziora, znajdującego się na wysokości 3200 m, można podjechać samochodem, a stamtąd od południowego wierzchołka dzielą nas już niecałe 3 h marszu. My, jak to mamy w zwyczaju, postanowiliśmy utrudnić sobie życie i podejście zaczęliśmy na wysokości 1950 m ze wspomnianej już wioski Aragats.

Sklep we wsi Aragat, to tam odkryliśmy piwo Kilikia 😛

Początek drogi z wioski nie jest jakoś szczególnie widokowy. Powiedziałbym, że nawet wcale nie jest. Idzie się szutrową drogą wzdłuż potoku. Dolina jest dosyć głęboka więc poza ograniczającymi nas zboczami nic więcej nie widać. Tego dnia mieliśmy dojść dokąd nam się uda, rozbić namiot i dopiero kolejnego dnia dojść do krateru Aragatsu.

Ostatnie zabudowania wsi Aragats. W widocznych na zdjęciu rurach płynie gaz, oczywiście z Gazpromu.
Początek doliny Geharot.
Przez długi czas dnem doliny idzie się szutrową drogą wzdłuż potoku.

Posiadane przez nas prognozy pogody mówiły, że ok. 18 ma przejść nad Aragatsem burza. Kiedy tak szliśmy nad nami zaczęły kłębić się już ciemne, burzowe chmury, które nie zwiastowały niczego dobrego. Zaczęliśmy rozglądać się za miejscem pod namioty, ale nie potrafiliśmy nic znaleźć, bo zbocza doliny zaczęły robić się coraz bardziej strome i porastały je wysokie trawy, na których nijak nie dało się rozbić namioty. Sytuacja zaczęła robić się już nieciekawa. Z nieba zaczęły spadać pierwsze krople deszczu i kiedy wydawało się już nam, że robi się nieco płasko i znajdziemy miejsce na nasze namioty przed nami wyskoczyła zgraja psów. Zaczęły ujadać jak szalone i ani rusz nie chciały nas przepuścić dalej. Kawałek dalej dostrzegliśmy pasterski namiot.

Zaczęliśmy krzyczeć „Zdrastwujtie!” w nadziei, że z namiotu wyjdzie pasterz i ogarnie sforę ujadających psów, ale niestety jak nikogo nie było tak nie było. Kiedy mieliśmy już się wycofywać i zawracać wlazłem w akcie desperacji jeszcze na znajdujący się przy drodze wielki głaz i… zobaczyłem za pagórkiem pasterza z owcami! Zacząłem znów do niego krzyczeć „Zdrastwujtie! Zdrastwujtie!” i machać rękami w nadziei, że mnie zobaczy. Udało się! Pasterz machnął ręką na znak, że mamy przejść bokiem, gwizdnął parę razy na psy, które od razu się uspokoiły i jak gdyby nigdy nic prowadził dalej stado swoich owiec. Zaczynało już coraz mocniej padać i kiedy podeszliśmy trochę bliżej zapytaliśmy, gdzie możemy rozbić nasze namioty. Pasterz nie wzruszony machnął znów ręką, wskazał na swój namiot i powiedział, że dzisiaj możemy spać u niego.

Wejść do namiotu dało się bez problemu, z wyjściem było już trochę gorzej  😉
Wnętrze namiotu jazydzkich pasterzy.

Kiedy tylko weszliśmy do środka rozpadało się na dobre. Po paru minutach w namiocie zjawił się drugi pasterz. Nieco zdziwiony naszym widokiem przywitał się z nami szerokim uśmiechem i wrócił zaganiać swoje stado do zagrody. Niestety deszcz nie przestawał padać, a w międzyczasie na zewnątrz zrobiło się ciemno więc w zasadzie stało się jasne, że noc spędzimy w namiocie z jazydzkimi pasterzami. Sergiej i Aziw, bo tak się nazywali nasi nowi gospodarze, kiedy tylko zagonili owce do zagrody zaczęli krzątać się w namiocie i ogarniać po całym dniu pracy. My siedzieliśmy cicho i przyglądaliśmy się temu wszystkiemu z boku. Próbowaliśmy się przedstawić i zagadać parę słów, ale nie znając rosyjskiego, a tym bardziej ormiańskiego byliśmy skazani na porażkę. I w tym momencie nastąpił cud. Psy zaczęły szczekać, Aziw wyszedł przed namiot, machnął ręką na znak, że mam podejść i kiedy oboje staliśmy przed przed namiotem zobaczyliśmy schodzącego z góry w tej ulewie chłopaka. Aziw zapytał: „Wasz? Wy jego znajecie?”. Rzecz jasna odpowiedziałem przecząco. Okazało się, że owym nocnym wędrowcem był Wadim. Rosjanin, który na co dzień mieszka w Holandii. Oczywiście z miejsca stał się naszym tłumaczem, bo znając dobrze angielski przekładał Sergiejowi i Aziwowi na rosyjski to co chcieliśmy powiedzieć.

Kolacja u Siergieja i Aziwa! Pyszności! Dolma <3
Spać kładliśmy się tak! Siergiej chciał nawet oddać Eli swoje łóżko 😛

Aziw i Sergiej ugościli nas wszystkim co tylko mieli. Poczynając od herbaty ze świeżych owoców dzikiej róży i ciasteczek przez chleb, ser, warzywa, a kończąc na przepysznej dolmie, czyli takich naszych gołąbkach tylko, że zamiast kapusty zawija się je w liście winogron. Były przepyszne! Oczywiście wszystko podlane domowej roboty bimbrem! Oj miał moc! Wieczór minął nam w naprawdę sympatycznej atmosferze przerywanej jedynie od czasu do czasu szczekaniem psów. Wtedy Aziw wstawał, brał strzelbę, wychodził przed namiot, oddawał kilka strzałów w powietrze po czym wracał i ze stoickim spokojem mówił: “Volki!” 🙂

Noc była chłodna, a poranek rześki więc Aziw rozpoczął dzień od napalenia w kozie. Oczywiście jedynym słusznym opałem było krowie guano 😉 Cieplej zrobiło się w momencie, kiedy tylko słońce wyjrzało zza horyzontu. Rano zdążyliśmy wypić wspólnie jeszcze przepyszną kawę po czym każdy ruszył w swoją stronę: Sergiej i Aziw zajęli się swoimi owcami, my poszliśmy w górę, a Wadim w dół.

Tak prezentuje się namiot jazydzkich pasterzy.
Nowy dzień, nowe przygody! 😉
Pobielone po nocnej burzy wierzchołki Aragatsu.
Pożegnalne zdjęcie i każdy ruszył w swoją stronę 😉
Przeczytaj także:

Nasza dalsza droga prowadziła dnem doliny Geharot. Po jakimś czasie minęliśmy jeszcze jedną osadę pasterzy, z której wybiegł do nas pies. I ku naszemu zaskoczeniu nie zaczął na nas szczekać tylko podszedł, obwąchał i przez moment szedł z nami. Gdy pozostałe psy również nas zwęszyły i zaczęły szczekać na nas ten, który szedł z nami zaczął na nie warczeć i ujadać tak jakby chciał nas bronić. Doszliśmy do wniosku, że po nocy u Sergieja i Aziwa musieliśmy już całkiem swojsko pachnieć 😛

Dolina Geharot
Ostatnia osada pasterska w dolinie Geharot
Pies obrońca!
Pierwszy z kilku wodospadów po drodze.
Potok płynący dnem doliny. W końcu nie musieliśmy się martwić o zapasy wody 😉

W dalszej części doliny mieliśmy do pokonania kilka progów, z których malowniczo opadały wodospady. O ile dojście do tego miejsca nie było problematyczne, bo szliśmy praktycznie cały czas drogą, która prowadziła do ostatniej osady, to dalej musieliśmy już sami orientować się w terenie i wybierać kierunek naszej wędrówki. Wprawnym okiem udało nam się wypatrzyć kilka kopczyków oraz ledwo widoczną ścieżkę.

Hmm… gdzie tu dalej iść?!

Trzymając się prawej strony doliny udało nam się pokonać wszystkie napotkane na naszej drodze uskoki i ostatecznie dotarliśmy do wnętrza krateru Aragatsu, który znajduje się na wysokości ok. 3550 m. Po krótkiej chwili udało nam się wypatrzyć niewielkie wypłaszczenie, na którym rozbiliśmy nasze namioty. W kraterze Aragatsu nie mieliśmy problemów z wodą, ponieważ znajdują się tam płaty wiecznego śniegu, który topniejąc cały czas zasila malutkie strumyczki i potoki. Jedyną niedogodnością w kraterze jest to, że trudno osłonić się tam od wiatru. Poza tym, jako, że byliśmy już na znacznej wysokości to pomimo, że świeciło słońce było zimno, a kiedy słońce chowało się za zachodnim wierzchołkiem momentalnie zrobiło się baaardzo zimno. W nocy temperatura spadła nawet poniżej zera stopni.

Nasz obóz w kraterze Aragatsu.
Kolory Aragatsu.
Z widokiem na północny wierzchołek Aragatsu.
Kosmiczne widoki 😉
I mroźne poranki 😉

Nasz plan na Aragats wyglądał mniej więcej tak: najpierw wejście na lekko na wierzchołek północny (4090 m) oraz wschodni (3916 m), zejście do krateru, obiad, zwinięcie obozowiska, podejście na przełęcz pomiędzy wierzchołkami południowymi i zachodnim, wejście na oba wierzchołki i zejście nad jezioro Kari leżące po drugiej stronie krateru. Jak wyszło o tym za chwilę.

Tak jak wspominałem przy okazji Gór Gegamskich, tak też i na Aragatsie wszystko jest bardzo kruche i wysypuje spod nóg. Ela z Adrianem ruszyli przodem, ja zostałem nieco z tyłu, bo tradycyjnie robiłem zdjęcia i w pewnym momencie usłyszałem: “Kurła! Tomek odwróć się i patrz!” No i patrzę, a tam Ararat prawie jak na dłoni! Nie jest to zbyt częsty widok, bo przeważnie jego wierzchołek otulają chmury albo schowany jest za grubą warstwą smogu, który widać również na tym zdjęciu poniżej.

Południowy wierzchołek w pierwszych promieniach słońca.
Jest robota! Jest i solidne śniadanie!

Po dotarciu na przełęcz czekało nas podejście stromym zboczem. Ja widać na poniższych zdjęciach było całkiem stromo i sypko, a jeszcze wyżej było jeszcze bardziej stromo i jeszcze bardziej sypko. W nagrodę mogliśmy podziwiać świetne widoki. Trafiliśmy naprawdę na rewelacyjne warunki pogodowe. Wchodząc na wierzchołek północny dociera się najpierw na tzw. fałszywy wierzchołek, który jest niższy od tego właściwego o 4 m. Oba wierzchołki oddziela bardzo postrzępiona i krucha grań, której pokonanie zajmuje kilkanaście minut. Na grani jest naprawdę spora ekspozycja czego może nie widać po zdjęciach. Pierwszy z zamiarem wejścia na główny wierzchołek poszedł Adrian, ale poddał się już na pierwszej ściance wyprowadzającej na ostrze grani. Ja wybrałem trochę inny wariant po mega kruchym fragmencie, tak, że parę razy chwyt został mi w ręce. Zanim jednak obciążyłem go całym ciężarem sprawdzałem czy nie wyleci no i wylatywały. Na szczęście po kilku ruchach z duszą na ramieniu udało mi się dostać na grań, której dalsza część była równie ekscytująca i emocjonująca. Po kilkunastu minutach udało mi się stanąć na głównym wierzchołku Aragatsu – 4090 m. Był to mój drugi czterotysięcznik tego roku 🙂 Wcześniej udało mi się zameldować na szczycie Jebel Toubkal (4167 m) w Maroku.

Ararat – święta góra Ormian, na zboczach której wg Biblii osiadała Arka Noego.
I do góry!
Trochę stromo i krucho, ale…
… widoki zacne.
Wyżej jeszcze bardziej stromo i bardziej krucho.
Wnętrze krateru, gdzieś tam są nasze namioty.
Południowy (L) i zachodni (P) wierzchołek Aragatsu.
Tzw. fałszywy wierzchołek Aragatsu.
Północny wierzchołek Aragatsu i grań prowadząca na niego.
Aragats, 4090 m! Kolejny czterotysięcznik zaliczony 🙂

Chwilę nacieszyłem się szczytem i wróciłem do Eli i Adriana czekających na przedwierzchołku. Opowiedziałem jak wygląda sytuacja i Adrian postanowił, że podejmie drugą próbę. Poszliśmy we dwoje i po kolejnych kilkunastu minutach staliśmy razem na najwyższym szczycie Armenii. W między czasie dołączył do nas pewien mężczyzna. Nie mamy pojęcia kiedy się tam pojawił, po prostu wszedł, zszedł i tyle go widzieliśmy.

Kiedy znów wszyscy znaleźliśmy się na przedwierzchołku wspólnie rozpoczęliśmy zejście na przełęcz, skąd od razu skierowaliśmy się w stronę wierzchołka wschodniego. Droga prowadząca na niego była dla mnie cały czas wielką zagadką i tak naprawdę zdjęcia, które widzicie z podejścia oraz to ze szczytu są w zasadzie jedynymi, które wtedy zrobiłem. Po pierwsze odcinek ten objąłem cenzurą przed moimi rodzicami, bo gdyby widzieli, gdzie wchodziliśmy to pewnie przestaliby akceptować nasze pomysły, po drugie ręce potrzebne były nam do wspinania. Nie były to może wygórowane trudności (max. III), ale kruchość skał oraz ekspozycja wymagały od nas 100% skupienia i ostrożności. Ostatecznie po emocjonującej drodze udało się wejść na wschodni wierzchołek Aragatsu, którego wysokość wynosi 3916 m.

Podejście na wschodni wierzchołek.
Wschodni wierzchołek Aragatsu zaliczony, jeszcze tylko dwa 🙂
Ararat – może kiedyś zmierzymy się i z tym kolosem?

Z wierzchołka wschodniego zeszliśmy na przełęcz, skąd wróciliśmy do wnętrza krateru do namiotów. Zdobycie wierzchołka północnego i wschodniego zajęła nam niecałe 6h. Tak jak wcześniej wspominałem w planach mieliśmy coś zjeść, zwinąć obóz i ruszyć w stronę przełęczy pomiędzy wierzchołkami południowym i zachodnim, która znajdowała się na wysokości 3800 m.

Po spakowaniu naszego dobytku, zgodnie z planem, ruszyliśmy w kierunku przełęczy. Niestety przygnieceni ciężkimi plecakami strasznie wolno się przemieszczaliśmy i szybko opadaliśmy z sił. Jak nie trudno się domyślić droga na przełęcz wcale nie była usłana różami, a osypującymi się piargami oraz wyżłobieniami. Kiedy udało nam się dotrzeć na przełęcz wiedzieliśmy, że nie damy rady w ciągu tego jednego dnia zaliczyć pozostałych dwóch wierzchołków. Na zegarku widniała godzina 17.00 co oznaczało zejście nad jezioro Kari nieznanym terenem przy świetle czołówek. Postanowiliśmy zejść z przełęczy w stronę jeziora Kari obchodząc zbocza południowego wierzchołka, a na niezdobyte wierzchołki wrócić następnego dnia. O ile na początku szliśmy po względnie małych kamieniach i ledwo widocznych strzępkach ścieżki, to po krótkiej chwili jakiekolwiek ślady się urywały i przyszło nam przedzierać się przez rumowiska skalne co wcale nie było przyjemne. Droga ciągnęła się niemiłosiernie i nad jezioro Kari dotarliśmy już w promieniach zachodzącego słońca.

Jezioro Kari.

W nocy przeszła nad nami solidna burza, ale byliśmy tak zmęczeni, że nie zrobiła na nas szczególnego wrażenia, pomimo, że znajdowaliśmy się na wysokości 3250 m. O poranku po burzy nie było śladu, a my na lekko wyruszyliśmy w stronę południowego wierzchołka. Mieliśmy dużo czasu więc nie spieszyliśmy się za bardzo. Droga na południowy wierzchołek oznaczona jest kopczykami i jest raczej dobrze widoczna. Jest to najczęściej odwiedzany wierzchołek Aragatsu. Poza wysokością nie przedstawia żadnych trudności technicznych. Wejście na południowy wierzchołek Aragatsu, którego wysokość wynosi 3879 m zajęło nam nieco ponad 2h.

Zachodni wierzchołek Aragatsu z podejścia na południowy.
Ścieżka prowadząca na południowy wierzchołek Aragatsu.

Z najniższego wierzchołka skierowaliśmy się na przełęcz oddzielającą południowy wierzchołek od zachodniego i rozpoczęliśmy podejście po nasz ostatni skalp. Myśleliśmy, że po zdobyciu już trzech wierzchołków nic nas nie zaskoczy. Byliśmy jednak w bardzo złym przeświadczeniu, bo podejście na zachodni czubek Aragatsu dało nam mocno popalić. Tak stromo i sypko jak tam nie było nigdzie wcześniej. Grupa Ukraińców, która wyruszyła kilka chwil przed nami miała w ogóle problem ze znalezieniem właściwej drogi w górę. Poza tym mocno dawał im się we znaki brak aklimatyzacji, bo na szczyt wyruszyli wprost z nad jeziora Kari, nad które dotarli samochodem. Po męczącym podejściu, sporej ilości rzuconych na wiatr „panienek” i zsuniętych kamieni weszliśmy w końcu na ostatni wierzchołek Aragatsu mierzący nieco ponad 4000 m. Tym samym udało nam się skompletować wszystkie wierzchołki Aragatsu!

Zejście ze szczytu też nie należało do przyjemnych, przypominało raczej średnio kontrolowany zjazd. Do namiotów wróciliśmy podchodząc ponownie na wierzchołek południowy. Woleliśmy zdecydowanie zrobić kolejne metry w pionie niż przedzierać się ponownie przez rumowiska skalne znajdujące się u podnóża południowego wierzchołka.

Zdobycie wszystkich wierzchołków Aragatsu uczciliśmy popijając piwo w knajpce znajdującej się nad jeziorem. Nad jeziorem Kari znajduje się bowiem obserwatorium meteorologiczne oraz jedna z najlepszych na świecie placówek badawczych zajmujących się badaniem promieniowania kosmicznego. Obok nich zlokalizowany jest mały hotelik oraz knajpa. Jezioro jest często odwiedzane przez mieszkańców Erywania, którzy latem nad jego brzegami szukają nieco ochłody przed panującymi w mieście upałami.

Resztę dnia spędziliśmy odpoczywając ciesząc się z tego, że udało nam się wykonać misję Aragats w 100%. Po tym intensywnym tygodniu spędzonym praktycznie cały czas w górach postanowiliśmy trochę odpocząć i zregenerować. Pojechaliśmy nad jezioro Sevan. O naszych dalszych przygodach przeczytacie niebawem 😉

Ślady GPS z naszego wejścia na Aragats znajdziecie na platformie Wikiloc:

#01 Podejście z wioski Aragats do namiotu jazydzkich pasterzy w dolinie Geharot

#02 Podejście od namiotu pasterzy w głąb doliny Geharot poniżej krateru

#03 Dojście do krateru Aragatsu

#04 Wejście na Aragats – wierzchołek północny i wschodni

#05 Przejście z krateru Aragatsu nad jezioro Kari

#06 Wejście na Aragats – wierzchołek południowy i zachodni

Dziękujemy za wsparcie naszej wyprawy:

Viking polska
Lyofood
Sea to Summit

2 komentarze

  1. Cześć! Super wpis, bardzo pomocny. Planujemy wyprawę na Aragac końcem marca. W jakiej porze roku zdobywaliście szczyty? 🙂

    • Cześć! Cieszę się, że znaleźliście interesujące Was informacje. My byliśmy we wrześniu. W marcu możecie spodziewać się baaardzo dużych ilości śniegu 😉

Write A Comment

Podobał Ci się wpis?

Znalazłeś interesujące Cię informacje?

Bądź na bieżąco i dołącz do nas na Facebook’u!

Nic Cię to nie kosztuje, a nas zmotywuje do dalszej pracy 🙂