Powrót znad jeziora Kari do Erywania oraz dojazd nad jezioro Sevan zajął nam prawie cały dzień. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że oba miejsca oddalone są od siebie o raptem 100 km. W pierwszej kolejności musieliśmy pokonać nieco ponad dwudziestokilometrowy odcinek drogi znad jeziora Kari do wioski Byurakan. Była to najbliższa wieś, w której mogliśmy liczyć na jakąś marszrutkę odjeżdżającą w kierunku Erywania. Jako, że nie bardzo uśmiechało się nam schodzić rozgrzanym asfaltem, postanowiliśmy zagadać do kierowców busów, którzy czekali na swoich klientów, żeby w międzyczasie, któryś z nich zwiózł nas na dół. Trochę zajęło nam przekonywanie ich do tego, ale na nasze szczęście jeden z nich skusił się na szybkie zarobienie 5000 AMD. Wydane pieniądze okazały się świetną inwestycją, bo droga w dół zajęłaby nam mnóstwo czasu i kosztowała jeszcze więcej sił. W Byurakan udało nam się prawie od razu złapać marszrutkę do Erywania, którą dotarliśmy na dworzec Kilikia znajdujący się we wschodniej części miasta. Tam przesiedliśmy się do kolejnej marszrutki zmierzającej do centrum, na dworzec Sasunti David. Gdyby mało Wam jeszcze było podróżowania marszrutkami to jeszcze nie koniec 😉 Pod dworcem Sasunti David wsiedliśmy do kolejnej marszrutki, którą dotarliśmy na tzw. dworzec północny. Bowiem dopiero stąd startują marszrutki do Sevan. Po zapełnieniu po sam dach marszrutki ruszyliśmy w końcu w nad jezioro Sevan.

Nad jeziorem Sevan nie robiliśmy praktycznie nic i faktycznie odpoczywaliśmy. Nasi najbliżsi znajomi i rodzina nie mogli w to uwierzyć, bo to zupełnie do nas nie podobne, ale serio tak było. Pokusiliśmy się jedynie o odwiedzenie klasztoru Sevanawank, który znajduje się nad brzegiem jeziora i jest miejscem częstych wycieczek. Klasztor pochodzi z IX w. i pierwotnie znajdował się na wyspie, ale Józef Stalin nakazał sztuczne osuszanie jeziora Sevan wskutek czego poziom wody w jeziorze obniżył się o 30 m i aktualnie do klasztoru można dojść suchą stopą.

Bajeczny zachód słońca nad jeziorem Sevan.
Bajeczny zachód słońca nad jeziorem Sevan.
Klasztor Sevanawank.

Po krótkim odpoczynku nad jeziorem Sevan, które jest 11-krotnie większe od naszego jeziora Śniardwy, zdecydowaliśmy wrócić w góry Gegamskie i dokończyć przerwane kilka dni wcześniej przejście. W góry Gegamskie ponownie weszliśmy od północnej strony. Pierwotne założenie było takie, że idziemy nad jezioro Akna, nad którym przerwaliśmy trekking i stamtąd zejdziemy albo do znanego nam już Sevaberd, albo na wschód z powrotem nad jezioro Sevan. Do pokonania mieliśmy ok. 35 km więc stwierdziliśmy, że zrobimy to na spokojnie i podzielimy trasę na dwa dni. Jak rzeczywiście było? O tym dowiecie się w dalszej części tekstu 😉

W miejscowości Sevan wzięliśmy taksówkę i kazaliśmy się podrzucić na obrzeża wsi Lchashen. Po raz kolejny okazało się, że Pan taksówkarz nie za bardzo orientuje się w terenie i musieliśmy nawigować go GPS-em. Strasznie był zaskoczony, kiedy powiedziałem mu, że ma się zatrzymać i tutaj chcemy wysiąść. My po raz pierwszy też. Pytał nas nawet czy na pewno chcemy tutaj zostać i czy ma na nas poczekać. Odpuścił dopiero, kiedy powiedzieliśmy mu, że idziemy w góry. Wiedzieliśmy jakie podejście do ochrony środowiska mają miejscowi, i że daleka przed nimi droga, by dogonić skandynawskie standardy, ale takiego syfu jaki tam zastaliśmy nie widzieliśmy w żadnym innym miejscu w Armenii. Wszędzie było mnóstwo śmieci, gruzu, część z tych śmieci jeszcze się paliła, a wokół szwendały się bezpańskie psy i latały strasznie natrętne muchy. Dodatkowo trafiliśmy na jakąś odkrywkę, gdzie z jednej strony coś wydobywano, a z drugiej od razu zasypywano śmieciami. Nie tak wyobrażaliśmy sobie powrót w góry Gegamskie… Na szczęście wystarczyło przejść kilkaset metrów, by znów zobaczyć dobrze nam znane widoki, czyli pastwiska, stożki wulkaniczne oraz krowy. Generalnie lubiliśmy stada krów, bo przy nich nigdy nie napotykaliśmy psów w przeciwieństwie do stad owiec.

Syf, syf i jeszcze raz syf!
Jakaś odkrywka, gdzie z jednej strony coś wydobywano, a z drugiej zasypywano śmieciami… :/
Na szczęście szybko na horyzoncie pojawiły się stożki wulkaniczne.
I stada krów 🙂
Ela znalazła pieniążek!!! Na efekty nie trzeba było długo czekać…

W tym miejscu muszę wyjaśnić, dlaczego Ela na powyższym zdjęciu się tak cieszy. Otóż na tym totalnym pustkowiu, gdzie poza wypasanymi owcami i krowami nie ma zasadniczo nikogo, Ela znalazła pieniążek. Było to caaaaałe 200 AMD czyli jakieś 1,60 zł. Nie wspominałbym o tym, gdyby nie fakt, potwierdzony niejednokrotnie, że kiedy Ela znajdzie pieniążek zawsze wydarzy się jakieś nieszczęście. Precyzując – nieszczęście przydarza się mi. No i mówię jej żeby nie podnosiła tego pieniążka z ziemi, bo wiemy jak to się skończy. Ale nie! Bach! Ela wrzuciła pieniążek do kieszeni i zadowolona poszła dalej.

Za tym niewielkim wzniesieniem przed nami była osada pasterska…

Na efekty nie trzeba było długo czekać. Dosłownie kilka minut później nasza droga miała przebiegać przez pasterską osadę. Zdążyliśmy się już nauczyć, że jak osada to oczywiście i psy. Tym razem czworonogi zwęszyły nas bardzo szybko w dosyć dużej odległości od pasterskich namiotów, dodatkowo w bardzo nie frasobliwym miejscu, za lekkim wzniesieniem uniemożliwiającym pasterzom dostrzeżenie nas. Na domiar złego psy były strasznie agresywne i nieustępliwe jak nigdy wcześniej. Zaczęliśmy więc powoli się wycofywać i początkowo chcieliśmy lekko je obejść i wejść na wzniesienie, tak żeby pasterze mogli zobaczyć nas. Niestety psy nie miały zamiaru nas przepuścić ani o krok w stronę osady. Ja generalnie nie przepadam za psami i nie ufam im za bardzo i wtedy praktycznie mnie sparaliżowało. Na domiar złego kije trekkingowe miałem przypięte do plecaka. Psy ujadały tak blisko łydki, iż miałem wrażenie, że zaraz, któryś mnie ugryzie. Zaczęliśmy więc zdecydowanie się wycofywać, a psy… ruszyły dalej za nami. Sytuacja była nieciekawa, ale po jakimś czasie dzięki Bogu skończył się chyba ich rewir i odpuściły…. Ufff… całe szczęście, bo nie wiem, dokąd musielibyśmy się wracać. Nie pozostało nam nic innego jak zmienić naszą trasę i obejść górę z drugiej strony. Wiązało się to ze zboczeniem z założonej trasy i nadłożeniem drogi, ale mieliśmy nadzieję, że uda nam się dzięki temu uniknąć ponownego spotkania z psami.

Wszędzie wokół stożki wulkaniczne 😉
Spotkaliśmy wypasające się stado koni, które chciało iść z nami 😉 Musieliśmy je odganiać, bo inaczej poszłyby za nami!

Po południu zegarek wskazywał, że przeszliśmy już 20 km. Tak jak kilka linijek wyżej wspomniałem, mieliśmy zamiar przejść trasę nad jezioro Akna w dwa dni. Stwierdziliśmy, że jeszcze za wcześnie na rozbijanie namiotów i, że idziemy dalej. Dokąd dojdziemy to dojdziemy. Pech chciał, że tego dnia Adrian zjadł rano tylko zupę grzybową, która miała raptem 130 kcal. No i dostał tak niesamowitego powera, że tym razem to my musieliśmy oglądać jego plecy i gonić za nim. Muszę napisać do Lyofood czy aby na pewno do swoich zupek dodają podgrzybki i pieczarki, bo mamy co do tego pewne wątpliwości 😉

Iść… ciągle iść… 🙂

Przeczytaj także:

Kiedy nad jezioro Akna zostało już może z 4-5 km stwierdziliśmy, że bez sensu rozbijać namioty w tym miejscu, rano zwijać je, by za godzinę ponownie rozbijać je nad jeziorem Akna. Nad jezioro dotarliśmy w czasie magicznego zachodu słońca. Ostatecznie zrobiliśmy tego dnia 32 km maszerując praktycznie bez przerwy przez 9,5 h! Kiedy rozbiliśmy namioty padliśmy ze zmęczenia jak muchy!

Następnego dnia postanowiliśmy zrobić sobie luźny dzień. Taaa… Nie wierzcie w takie bajki 🙂 Wspominałem już o tym, że to zupełnie nie w naszym stylu i nie potrafimy wysiedzieć z tyłkiem na miejscu. Co prawda wyspaliśmy się do oporu i nie spieszyliśmy za bardzo, ale przesiedzenie całego dnia nie wchodziło w grę. Postanowiliśmy obejść jezioro dookoła i poszwendać się trochę po okolicznych pagórkach.

Kiedy po powrocie ze spaceru dookoła jeziora krzątaliśmy się przy namiotach podeszło do nas trzech pasterzy ze swoim stadem krów. Jeden z nich pamiętał nas z przed kilku dni i proponował nawet, abyśmy tę noc spędzili u nich w namiocie, gdzie z pewnością będzie nam cieplej. Nie chcieli wierzyć, że w namiotach z tak cienkich materiałów, leżąc praktycznie na ziemi może być nam ciepło. My jednak twardo ufaliśmy kosmicznym technologiom rodem z NASA i grzecznie podziękowaliśmy za propozycję. Chwilę jeszcze z nimi pogadaliśmy i ruszyliśmy na znajdujący się nieopodal jeziora stożek Aknasar. W sumie to chcieliśmy wejść na cztery sąsiadujące ze sobą stożki, których wysokość wynosiła ok. 3250 m npm. Bez zbędnego pośpiechu weszliśmy na dwa z nich. W międzyczasie zaczęły kłębić się chmury znad jeziora Sevan i zerwał się wiatr więc stwierdziliśmy, że dwa pozostałe stożki zostawimy sobie na wieczór, na ewentualny zachód słońca.

Wracając do namiotów zauważyliśmy, że cały czas stoi przy nich jeden z pasterzy. Sytuacja wydała mi się trochę podejrzana, bo wcześniej nie wykazywali takiego zainteresowania naszymi rzeczami. Wszystko wyjaśniło się, kiedy dotarliśmy na miejsce. Zobaczyliśmy, że nasz namiot jest potargany! Tropik namiotu „zdobiła” kilkudziesięcio centymetrowa dziura! Okazało się, że nasz namiot nie spodobał się jednemu z byków, który postanowił potraktować go rogami i sprawdzić wytrzymałość naszego schronienia. O ile do tej pory nasz nowiutki MSR świetnie dawał sobie radę z wiatrem i burzami, tym razem musiał uznać wyższość rogatej zwierzyny. Pasterz, widząc nasze załamane ręce, zrobił tylko smutną minę po czym szybko oddalił się do swojego stada i tyle go widzieliśmy.

Na nasze szczęście przed wyjazdem Hasające Zające opowiedziały nam podobną historię, która im się przydarzyła tyle, że w ich przypadku krowę zastąpiły psy, a sytuację udało im się uratować dzięki temu, że zabrali ze sobą power tape. I wyobraźcie sobie, że dzień przed wylotem do Armenii biegłem jeszcze do sklepu kupić power tape! Nie sądziłem, że tak szybko będzie dane nam go wykorzystać… Szczęściem w tym całym nieszczęściu było to, że po pierwsze mieliśmy go sobą, po drugie burza, która rozszalała się w nocy przeszła obok nas i dopadło nas ledwie parę kropel. W przeciwnym razie nie wiele by z nas zostało… Także ten tego… Nie lubimy już krów tak samo jak i owiec!

Następnego poranka obudziło nas głośne „O kurła”! Adriana. Pamiętam też, że wypowiedział takie słowa: „Tomasz – jeśli cenisz bardziej komfort cieplny swojego śpiwora niż zajefajne zdjęcia to sobie leż”. Mimo, że ciepeły śpiwór mówił: „zostań i nigdzie się nie ruszaj” nie potrzebowałem dodatkowej zachęty i od razu wskoczyłem w buty, złapałem za aparat i powiedziałem Adrianowi, że idziemy na stożek Shushan znajdujący się nieopodal. Teraz wybaczcie, że zobaczycie tyle podobnych zdjęć, ale nie mogłem zdecydować się, które wybrać. Sytuacja na niebie zmieniała się dosłownie z minuty na minutę i był to chyba najpiękniejszy wschód słońca w moim życiu.

Po zejściu z Shushan zwinęliśmy obozowisko i ruszyliśmy ponownie w stronę Sevaberd. W taki oto sposób zakończyła się górska część naszego wyjazdu. Następnych kilka dnia spędziliśmy na zwiedzaniu atrakcji turystycznych Armenii.

Informacje praktyczne:

  • Podwózka z nad jeziora Kari do wioski Byurakan kosztowała nas 5000 AMD.
  • Za marszrutkę z Byurakan do Erywania na dworzec Kilikia zapłaciliśmy 400 AMD za osobę. Jeździ ich tylko kilka dziennie, niestety zapomniałem zrobić zdjęcie rozkładu jazdy 🙁
  • Z dworca Kilikia w kierunku dworca Sasuntsi David odjeżdża marszrutka nr 68. Trzeba przejść przejściem podziemnym na drugą stronę ulicy skąd odjeżdżają marszrutki do centrum. Za przejazd tą marszrutką zapłaciliśmy 200 AMD za osobę.
  • W stronę dworca Północnego z Sasuntsi David odjeżdżają marszrutki nr 46 i 267. Za przejazd zapłaciliśmy po 300 AMD od osoby.
  • Kurs z dworca Północnego do Sevan kosztował nas 500 AMD za osobę.
  • Taxi z Sevan pod klasztor Sevanawank to wydatek rzędu 1000 AMD.
  • Marszrutka nr 261 z Abovain do Erywania kosztowała 200 AMD za osobę.

Dziękujemy za wsparcie naszej wyprawy:

Viking polska Lyofood Sea to Summit

4 komentarze

  1. Taką taśmę to trzeba na stałe dodać do zestawu aptecznego! Ja już tyle razy sobie obiecywałam, że na kolejny wyjazd zabierzemy taśmę bo nigdy nie wiadomo… I raz już sytuacja się wydarzyła gdzie była potrzebna, słynna akcja z moim butem pod Mont Blanc (wtedy pożyczona w schronisku) i od tego czasu dalej tej taśmy nie kupiłam! W tym roku przed większym wyjazdem już na pewno pokicam do sklepu. A takie fotogeniczne te krówki i owieczki na Waszych zdjęciach, a tu proszę… kto by pomyślał 😀 Jaki jest obecny stan namiotu? Dalej na razie użytkujecie w takiej formie czy udało się go jakoś naprawić?

    • U nas power tape wszedł już na stałe wyposażenie i został dopisany do check listy 😉 Póki co nie biwakowaliśmy nigdzie od czasu wyjazdu do Armenii, ale załatwiamy z dystrybutorem, żeby pomógł nam ściągnąć od producenta sam tropik. Zobaczymy jak wyjdzie, bo na razie sprawa mocno się przeciąga 🙁

Write A Comment

Podobał Ci się wpis?

Znalazłeś interesujące Cię informacje?

Bądź na bieżąco i dołącz do nas na Facebook’u!

Nic Cię to nie kosztuje, a nas zmotywuje do dalszej pracy 🙂