Minęły kolejne miesiące, a ja dalej nie potrafiłem zabrać się za zaległe wpisy ze Słowenii… Aby to szybko nadrobić ten wpis miał być krótki, zwięzły i do rzeczy, ale jak wyszło sami przeczytacie. Po prostu musiałem Wam o wszystkim opowiedzieć 🙂 Jak już wspomniałem we wcześniejszej relacji po zdobyciu Mangartu spakowaliśmy się i pojechaliśmy do równie malowniczej Chorwacji. Nie zawiedliśmy się i zgodnie z przewidywaniami Croatia przywitała nas bajkowymi krajobrazami, bezchmurnym niebem i żarem lejącym się z nieba. Nasze baterie ładowaliśmy w najdalej na południe wysuniętym punkcie półwyspu Istria, mianowicie przylądku Kamenjak. Jego majestatycznie postrzępiona linia brzegowa zachwycała nas szczególną urodą. Mimo tej przepięknej scenerii myśli w mojej głowie cały czas krążyły wokół gór i kolejnych szczytów, które zamierzaliśmy zdobyć 🙂 Ot, tak już mam, że gdziekolwiek jestem, zawsze myślę o górach 🙂 Po paru dniach leżenia plackiem na słońcu nadszedł czas, kiedy zwinęliśmy nasz biwakowy dobytek i ruszyliśmy z powrotem w góry. Precyzując, zamierzaliśmy dotrzeć w Karawanki i zdobyć ich najwyższy szczyt – Hochstuhl (słow. Stol) wznoszący się na wysokość 2237 m. W drodze powrotnej z sielankowej Chorwacji zahaczyliśmy jeszcze o bardzo urokliwą i urzekającą miejscowość – Piran, która znajduje się nad słoweńskim wybrzeżem Adriatyku.
Wspominam o tym, dlatego, że: po pierwsze naprawdę warto tam zajrzeć i pospacerować wąskimi uliczkami pośród średniowiecznej zabudowy wzorowanej na weneckiej architekturze. Po drugie tak nas pochłonęło to zwiedzanie oraz leniuchowanie nad brzegiem morza, że nim się spostrzegliśmy był już wieczór. W planach i tak mieliśmy wieczór pod chmurką więc stwierdziliśmy, że warto zostać jeszcze te kilka chwil dłużej w tym niezwykłym i fascynującym miejscu. Jak wszyscy wiemy podróże kształcą i uczą więc i tym razem nie mogło być inaczej. Po całym dniu spędzonym na zaglądaniu w każdy zakamarek Piran trochę zgłodnieliśmy i poszliśmy na kolację. Znaleźliśmy w końcu urzekającą knajpkę, gdzie zamówiliśmy owoce morza oraz coś do picia. Pisząc coś do picia miałem na myśli jakieś wino czy coś podobnego. Ku zdziwieniu kelnera zdecydowaliśmy się na grappę. Wtedy jeszcze nie byłem świadomy co to jest i kelner chyba się zorientował, że tak właśnie jest więc tylko grzecznie się upewnił czy na pewno chcemy grappę, na co my radośnie przytaknęliśmy. Gdzieś, kiedyś obiła mi się ta nazwa o uszy i wydawało mi się, że jest to jakieś lokalne wino… Dopiero w momencie kiedy skosztowałem tego cudownego trunku okazało się, że jest to nic innego jak wysokoprocentowy bimber 😀 Mi smakowało i chętnie bym się go napił, ale czekała mnie jeszcze droga powrotna za kółkiem więc musiałem podziękować. Po przepysznej kolacji ruszyliśmy w końcu na północ Słowenii.
Czas uciekał nie ubłagalnie, słońce chowało się już za horyzontem, a my byliśmy dalej w drodze. W egipskich ciemnościach, bardzo późno dotarliśmy do miejscowości Moste skąd leśną drogą mieliśmy podjechać pod schronisko Valvazorjev Dom i tam spędzić noc na podziwianiu Drogi Mlecznej. Niestety na naszej drodze pojawił się znak zakazu ruchu oraz informacja, że droga jest zamknięta. Jak na złość w tym samym momencie moja nawigacja oszalała i odmówiła współpracy co uniemożliwiło nam dalszą podróż. Nieco sfrustrowany stwierdziłem, że nie ma sensu krążyć bezsensu w kółko i szukać jakieś innej drogi o ile taka istnieje i zaproponowałem inne wyjście z sytuacji. Z Moste jest już bardzo blisko do Kranjskiej Góry, a tam możemy zatrzymać się u znanej nam już babci Tonki, a w zamian za Hochstuhla zaliczyć ZipLine w Planicy. Słowo się rzekło i ruszyliśmy dalej. Na nasze szczęście w Tonkina Koča nie było problemu z noclegiem z czego bardzo się ucieszyliśmy.
Następnego dnia przy śniadaniu mieliśmy okazję na spokojnie porozmawiać i powspominać nasz czerwcowy pobyt u pani Tonki. Miło mi było, że nas pamiętała i to w pozytywnym znaczeniu 🙂 Zgodnie z wcześniejszym postanowieniem zaliczenia ZipLine w Planicy, po śniadaniu podjechaliśmy na przełęcz Vršič skąd zamierzaliśmy ruszyć w dalszą drogę. Na przełęczy Ela poznała nowe koleżanki, z którymi za pozowała nawet do zdjęcia! 🙂
Zapowiadał się fantastyczny dzień! W promieniach porannego słońca skierowaliśmy nasze kroki w stronę przełączki Vratica znanej mi już z wcześniejszego wypadu na Małą Mojstrovkę, którą mieliśmy okazję podziwiać w zupełnie innej niż wtedy, rewelacyjnej scenerii. Od razu wróciły wspomnienia i obrazy z tamtego wyjazdu. Z przełączki poszliśmy w kierunku Slemenovej Špicy (1911 m). Niepozorny wierzchołek, ciężko nazwać szczytem, ale widoki jakie oferuje przekraczają wszelkie wyobrażenia. Po wejściu na jego czubek naszym oczom ukazała się fenomenalna, bajeczna, zjawiskowa, zachwycająca, niewyobrażalnie cudowna itd. panorama na najpiękniejszy szczyt Słowenii – Jalovec. Nie potrafię w żadnych słowach, ani przy pomocy żadnych zdjęć oddać tamtej chwili. Ten widok zapierający dech w piersi, zapach trawy, poczucie odosobnienia, błoga cisza pozwalająca usłyszeć kołatanie serca, po prostu poezja! Życzę każdemu, aby znalazł takie swoje miejsce i doświadczył czegoś podobnego 🙂
Z bólem serca założyliśmy plecaki na siebie i poszliśmy dalej w stronę doliny Tamar, gdzie dotarliśmy do schroniska. Przeszliśmy obok niego bez zatrzymywania, ponieważ jak najszybciej chcieliśmy poczuć się jak skoczkowie na belce mamuta w Planicy. W końcu przed nami wyrósł kompleks skoczni narciarskich i ona, królowa skoczni, Letalnica. Podekscytowani, w podskokach, skierowaliśmy się do Centrum Informacji Turystycznej w celu zakupu biletów na Zip Line. Dla przypomnienia Zip Line to kolejka tyrolska rozciągająca się z samej góry mamuciej skoczni, aż po sam koniec zeskoku, gdzie w czasie zawodów znajdują się bandy reklamowe. Ma ona długość 566 m, a w czasie zjazdu osiąga się na niej prędkość 85 km/h. Moc wrażeń gwarantowana. Z bananami na twarzy zagadaliśmy o bilety i w odpowiedzi usłyszeliśmy wyrok: „Przykro mi, ale w dniu dzisiejszym Zip Line jest nieczynny z powodu dnia serwisowego”.
No szlak by to trafił! W czerwcu lało jak z cebra, w czasie drogi z Mangartu na Chorwację był weekend i wszystkie bilety były wykupione, a teraz jak na złość dzień serwisowy! Znowu nic z tego 🙁 Trzeba będzie tutaj wrócić! W sumie do tego nie trzeba będzie mnie specjalnie namawiać. Zawiedzeni i ze spuszczonymi głowami mając trochę czasu w zapasie skorzystaliśmy z okazji i weszliśmy na samą górę skoczni, gdzie znajduje się belka startowa i całe zaplecze skoczków. Sporo trzeba było pokonać schodków wzdłuż zeskoku, ale widoki z góry wynagrodziły nam trudy podejścia. Zawsze uważałem, że skoczkowie mają coś z wariata (np. wystarczy przecież spojrzeć na naszego Piotrka Żyłę 😀 ), bo nikt normalny nie puściłby się belki startowej mając przed sobą taki widok.
Po zejściu na dół wróciliśmy pod schronisko Tamar Dom, gdzie trochę odpoczęliśmy rozkoszując się na łonie przyrody złocistym Laško. Zanim jednak dotarliśmy pod samo schronisko odbiliśmy nieco z głównego szlaku i podeszliśmy kawałek pod niewielki wodospad wypływający ze zboczy Poncy. Woda wypływająca ze skał stanowi źródło rzeki Nadiža. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego gdyby nie fakt, że już po zaledwie 300 m strumień zanika w warstwach żwiru, piasku i osadów zalegających na dnie doliny Tamar. Rzeka wypływa z powrotem na powierzchnię, a w zasadzie to do jeziora Zelenci. Pokonanie pod ziemią tej trasy o długości 5 km zajmuje wodom rzeki Nadiža 1,5 roku (10 metrów na dzień)! Dla porównania ślimak może pokonać dziennie odległość nawet 300 m. Rzeka Nadiža oraz dolinka Savy uznawane są za początkowy odcinek rzeki Sava, która stanowi najdłuższy prawy dopływ Dunaju.
Piwko się skończyło więc kontynuowaliśmy naszą drogę powrotną. Słońce nie dawało za wygraną i w dalszym ciągu górowało na prawie bezchmurnym niebie. Nie ułatwiło nam to drogi, która wiodła nasłonecznionym, stromym i kruchym żlebem. Dawno, chyba od czasu zejścia z Jaworowego Szczytu, nie stresowałem się tak bardzo tym, że coś zaraz się na mnie zwali, albo ja coś zrzucę na Elę. Umęczeni podejściem oraz dającym się przez cały dzień we znaki słońcem weszliśmy na przełączkę Grlo, skąd dalsza droga prowadziła już leśną ścieżką. Nie była ona chyba zbyt często uczęszczana. Wąska, zarośnięta i ze starymi oznaczeniami sprawiała wrażenie opuszczonej i zamkniętej od dłuższego czasu.
Zajęci pokonywaniem kolejnych metrów szlaku nie zauważyliśmy nawet kiedy nad naszymi głowami, ponad koronami drzew diametralnie zmieniła się pogoda. Zza Małej Mojstrovki nadciągnęły kłębiaste chmury, które nie wróżyły nic dobrego. Pogoda w górach naprawdę jest nieprzewidywalna. Na szczęście byliśmy już blisko połączenia szlaków pod Slemenową Špicą. Pokonanie ostatniego odcinka do punktu naszego startu, czyli na przełęcz Vršič zajęło nam ok. 40 min. W polowych warunkach udało nam się jeszcze ugotować i zjeść przepyszne spaghetti, mniam 🙂 Do wieczora musieliśmy przeczekać popołudniowe opady deszcze, ale na szczęście później chmury znów się rozeszły i mogliśmy podziwiać rozgwieżdżone nad Alpami Julijskimi niebo… Ehh… fajnie było, ale szkoda, że znów nie udało się zjechać Zip Line’em 😛 O pozostałych naszych przygodach na Słowenii przeczytać w kolejnym wpisie! 🙂
Znajomi mówią o nas, że jesteśmy najbardziej zbzikowanymi na punkcie gór ludźmi jakich znają.
Góry to miejsce, gdzie uciekamy, by przeżyć kolejną przygodę, gdzie chcemy być bliżej przyrody i nasłuchiwać ciszy. No tak, ciekawe czy można usłyszeć ciszę? Ela ciągle próbuje znaleźć odpowiedź na to nurtujące pytanie, a ja bez końca planuję nasze kolejne wyprawy!
2 komentarze
Fajnie sie u Ciebie czyta i ogląda zdjęcia miejsc, w których też byłam. I widzę że nie tylko mi do gustu przypadło samotne drzewo na polanie pod Slemenovą Spicą 😉 a widoczności na Jalovca mogę tylko pozazdrościć, bo nam przeszkadzały chmury i padające pomiędzy promienie słońca.
Dzięki 🙂 Ja też lubię czasem poczytać u innych o miejscach, w których byłem i odnaleźć tam inne spojrzenie na świat niż moje. A miejscówka pod drzewem jest naprawdę boska! Zakochałem się w tym widoku Jalovca od pierwszego wejrzenia 🙂 pozdrawiam!