– Jakie plany na weekend? – zapytał Paweł, kiedy pewnego piątku wychodziłem już z pracy.
– W sumie to żadnych konkretnych. Myślałem o wypadzie w góry, dawno już nie byłem, zwłaszcza w Tatrach – odpowiedziałem wzdychając z myślą, kiedy faktycznie ostatnio byłem w górach.
– To może jedźmy jutro, ma być super pogoda. Ja też dawno nie byłem i mnie nosi. Może Orla Perć? – usłyszałem w odpowiedzi.
Pomysł ten, jak to ziarenko rzucone na żyzny grunt, od razu zakiełkował w mojej głowie i nie musiałem się długo zastanawiać nad odpowiedzią. Podobno spontaniczne decyzje są najlepsze, dlatego już kilka godzin później byliśmy razem z Pawłem i Staszkiem w drodze do Zakopanego.
Orla Perć. Szlak symbol, legenda, wywołujący przyspieszone bicie serca u każdego tatromaniaka. Dla wielu obiekt marzeń, dla innych podniebny spacer z cudownymi widokami, dla jeszcze innych ostatnia przygoda w górach… Od czasu jego powstania na początku XX w. zginęło na nim ponad 140 osób… Jak powiedział Andrzej Marasek, jeden z ratowników TOPR:
„Orla Perć miała być przeznaczona tylko dla orłów tatrzańskiej wspinaczki, ukoronowaniem ich dotychczasowych zdobyczy, jednak ta idea z czasem się zatarła i na Orlą Perć wchodzą wszyscy, niejednokrotnie, kompletnie nieprzygotowani turyści.”
Andrzej Marasek, ratownik TOPR
Minęło 9 lat od czasu, kiedy moja noga ostatni raz stanęła na Orlej Perci. Wtedy w dosyć średnich warunkach po noclegu w Murowańcu udało się przejść odcinek Zawrat – Kozi Wierch – Skrajny Granat. Tym razem zamierzaliśmy przejść całość jednego dnia startując i kończąc w Brzezinach. Czekała na nas prawdziwa tatrzańska wyrypa!
Po godzinie 4 rano wyruszyliśmy czarnym szlakiem w kierunku Hali Gąsienicowej. Sugerując się wybornymi prognozami pogody ubrałem sobie krótkie spodenki i… szybko tego pożałowałem. Maszerując przez las zostałem zjedzony przez komary! Wstrętne i nienażarte komarzyce urządzały sobie naloty dywanowe na każdą odsłoniętą część mojego ciała i cięły niemiłosiernie. Chłopaki mieli trochę ubaw ze mnie, bo ich nie żarły wcale. Nie lubię. W każdym razie całkiem szybko udało nam się dotrzeć do Murowańca, gdzie przywitały nas… pustki. Tak, ani jednej żywej duszy. Szczerze mówiąc byłem zaskoczony sytuacją, bo spodziewałem się, że będą krzątać się już tam pierwsi turyści, a schronisko dawno obudzi się już do życia. Ależ się myliłem! Co prawda była 5:30, ale dawniej o tej godzinie wychodziło się już na szlak, a nie obracało na drugi bok. Plus był taki, że przed nami nie było praktycznie nikogo i mieliśmy dużą szansę uniknięcia kolejek w bardziej newralgicznych miejscach.
Mimo wesołej atmosfery i całkiem niezłego tempa była jedna rzecz, która budziła mój niepokój. Mianowicie chmury, które już od momentu wyjścia na szlak wisiały nad tatrzańskimi wierzchołkami. W głowie od razu miałem obraz sprzed 9 lat, kiedy to na Orlej Perci nie uświadczyliśmy żadnych widoków, bo całą drogę przeszliśmy w gęstej mgle. Naprawdę? Znowu? Czyżby pogoda miała spłatać mi po raz kolejny figla?
Na Zawracie byliśmy po 3,5 h od startu z parkingu. I wiecie co? Musiałem ubierać na tyłek getry termoaktywne, bo słońca jak nie było, tak nie było, a w zamian za to wiał lodowaty wiatr i chmury okrywały wszystko dookoła. Bez zbędnych ceregieli i zatrzymywania się ruszyliśmy w dalszą drogę czerwonym szlakiem. Orla Perć, łańcuchy, klamry, drabinki, strome podejścia i wymagające zejścia. Tego zdecydowanie nie brakowało nam po drodze przez kilka kolejnych godzin. Uwielbiam takie szlaki! 😀
Nie będę rozpisywał się szczegółowo na temat przebiegu szlaku, dokładnych opisów znajdziecie w internecie mnóstwo, możecie zajrzeć np. do Magdy z Wiecznej Tułaczki 😉 Niech zdjęcia same pokażą jak to wygląda.
Po szybkim wejściu na Mały Kozi Wierch zeszliśmy w żleb Honoratki. W panującej aurze, czytaj zimno i mokro, całkiem paskudne miejsce. Było trochę ślisko, musieliśmy chwilę poczekać aż idąca przed nami para upora się z zejściem i pomknęliśmy dalej. Minęliśmy kolejno Zmarzłe Czuby, Zmarzłą Przełęcz, a przed nami wyrosła Zamarła Turnia ze swoją słynną południową ścianą, która dawno, dawno temu była uważana za niemożliwą do zdobycia. Aż w końcu przyszli Ci, którzy o tym nie wiedzieli i weszli. „Trzymaj piwo! Ja nie dam rady!” krzyknęli pewnie 23 lipca 1910 r. Henryk Bednarski, Józef Lesiecki, Leon Loria, Stanisław Zdyb i weszli 😛
Po przejściu Zamarłej Turni czekała już na nas słynna drabinka na Koziej Przełęczy. Drabinka, jak drabinka chciałoby się powiedzieć. Przecież każdy chyba chodził po drabinie, prawda? No niby tak, ale chyba nie każdy schodził po drabinie mając tyle powietrza pod nogami. Na szczęście mimo upływu lat trzyma się dobrze i jest fajnym, ekscytującym miejscem na szlaku, nawet dla tych bardziej wprawionych w bojach tatromaniaków. Niestety w dalszym ciągu chmury znajdowały się na wysokości grani więc widokowo nie uświadczyliśmy za wiele. Pojawiła się iskierka nadziei na lepsze, bo powoli chmury zaczęły się podnosić i odsłoniły doliny.
Zanim zameldowaliśmy się na Kozim Wierchu przeskoczyliśmy po Kozich Czubach, skąd zeszliśmy po stromych łańcuchach na Kozią Przełęcz Wyżnią. Pozostało równie strome podejście i byliśmy na Kozim Wierchu. Jak nie trudno się domyślić było już tam całkiem sporo osób, które weszły na szczyt od strony Doliny Pięciu Stawów.
Kiedy doszliśmy na wierzchołek Koziego trafiliśmy akurat na moment, w którym chmury odsłoniły całe otoczenie D5S. Po chwili mieliśmy już widok prawie na całe Tatry Wysokie. Cud, miód i orzeszki! Szkoda, że odcinek Zawrat – Kozi Wierch tak nie wyglądał, no ale zawsze można wrócić. Do trzech razy sztuka 🙂
Nacieszeni rozciągającymi się krajobrazami ruszyliśmy dalej. Wszak czekał nas jeszcze dosyć spory kawał drogi do przejścia. Ominąwszy Kozi Mur dotarliśmy na Buczynową Strażnicę, gdzie na moment pokazało nam się otoczenie Buczynowej Dolinki oraz dalsza droga przez Granaty i Buczynowe Turnie. Piszę na moment, dlatego, że po zejściu na Przełączkę nad Buczynową Dolinką zeszliśmy Żlebem Kulczyńskiego w stronę Koziej Dolinki, by ponownie wspiąć się kominem pod Czarnym Mniszkiem w kierunku Zadniego Granatu. W końcu mieliśmy okazję zobaczyć prawie w całej okazałości odcinek, który już przeszliśmy, a także górująca na końcu grani Świnicę i Kościelce. Przejście Granatów to już całkiem przyjemny spacer w porównaniu do tego co za nami.
Na Skrajnym Granacie kończyło się moje dotychczasowe rozpoznanie Orlej Perci. Dalszego odcinka prowadzącego przez Buczynowe Turnie na Krzyżne nie miałem jeszcze okazji przechodzić. I wiecie co? Nawet cieszę się z tego powodu, bo fajnie jest móc odkrywać nie znane jeszcze sobie miejsca w naszych Tatrach. Ku mojej uciesze odcinek ten okazał się całkiem bardzo atrakcyjny i wymagający. Mając za sobą nieprzespaną noc i 8 h akcji górskiej byliśmy już trochę podmęczeni, ale rozpościerające się dookoła panoramy raz z jednej, raz z drugiej strony grani w zupełności zastępowały nam brak kofeiny.
Ku mojemu zdziwieniu okazało się, że na Orlej Perci jest jeszcze druga drabinka! Po zejściu na Granacką Przełęcz i trawersie Wielkiej Orlej Turniczki na podejściu pod Orlą Basztę czekała na nas właśnie ona. Nie jest tak spektakularnie zawieszona nad przepaścią jak jej koleżanka z Koziej Przełęczy stąd też nie mówi się o niej tak wiele.
Po przejściu drabinki przeszliśmy z powrotem przez małą przełączkę na stronę Buczynowej Dolinki skąd po raz kolejny mogliśmy oglądać otoczenie Doliny Pięciu Stawów. W sumie dalsza droga to lawirowanie raz po jednej, raz po drugiej stronie grani, naprzemiennie w górę i w dół oraz mnóstwo tatrzańskiej biżuterii w postaci łańcuchów i klamer ubezpieczających szlak. Obchodząc Wielką Buczynową Turnię zeszliśmy do żlebu opadającego z Buczynowej Przełęczy. W żlebie zalegało jeszcze całkiem sporo śniegu, ale nie przeszkadzał on w podejściu pod Małą Buczynową Turnię. Po pokonaniu żlebu ruszyliśmy po raz kolejny ostro w górę i wyszliśmy na grań. Krzyżne mieliśmy już na wyciągnięcie ręki. Pozostał nam jeszcze trawers turni o nazwie Ptak oraz Kopy nad Krzyżnem i zameldowaliśmy się na przełęczy, gdzie swój koniec ma Orla Perć. 6 godzin – tyle zajęło nam przejście całej Orlej Perci od przełęczy Zawrat aż po Krzyżne. Mogę w końcu odhaczyć w kajeciku! 🙂 I wiecie co? Piękna jest ta nasza Orla Perć 🙂
Na przełęczy zrobiliśmy sobie krótką przerwę na regenerację i podziwianie widoków. Zaczęliśmy się też zastanawiać co dalej. Pierwotnie jadąc w Tatry mieliśmy szalony i kosmiczny plan zakładający przejście całej Orlej Perci, zejście do Piątki, przejście przez Świstówkę Roztocką nad Morskie Oko i wejście na Niżne Rysy, gdzie chcieliśmy zaliczyć zachód i wschód słońca. Tak jak napisałem plan bardzo ambitny i równie szalony więc nie trudno się domyślić, że na Krzyżnym rozmyślaliśmy już raczej w kategorii: „to gdzie schodzimy? Piątka czy Murowaniec?” 😛 Ostatecznie po krótkim reście zdecydowaliśmy się schodzić do Piątki. W schronisku o dziwo nie było dramatu i udało dopchać się po obiad i zasłużone, zimne piwko. Ba! Nawet dwa! 🙂 Przy takim zmęczeniu i pogodzie dawka prawie zabójcza przez co zanim zaczęliśmy schodzić do Doliny Roztoki minęło trochę czasu.
Zejście zielonym szlakiem jakie jest większość z Was wie, więc nie ma sensu się dalej rozpisywać. Nic ciekawego już się nie wydarzyło poza tym, że w drodze powrotnej musieliśmy zmieniać się za kierownicą dosłownie co 15 min, bo każdy z nas odczuł nocną podróż i trudy przejścia Orlej Perci za jednym zamachem. Koniec końców szczęśliwie dotarliśmy do domów i już planujemy, gdzie by tu razem górsko podziałać 😉
Znajomi mówią o nas, że jesteśmy najbardziej zbzikowanymi na punkcie gór ludźmi jakich znają.
Góry to miejsce, gdzie uciekamy, by przeżyć kolejną przygodę, gdzie chcemy być bliżej przyrody i nasłuchiwać ciszy. No tak, ciekawe czy można usłyszeć ciszę? Ela ciągle próbuje znaleźć odpowiedź na to nurtujące pytanie, a ja bez końca planuję nasze kolejne wyprawy!
1 Comment
Orla Perć to ogromne przeżycie, ale nie jest to miejsce dla każdego. Kiedyś widziałam, jak na tym wąskim grzbiecie jedna pani dostała ataku paniki (zachowywała się jak opętana przez diabła), cały odcinek był zablokowany przez dobry kwadrans i utworzyła się niemała kolejka oczekujących.