Co roku to samo. Im bliżej wyjazdu tym pytanie: ”To gdzie w końcu jedziemy?” coraz częściej przewijało się w każdej rozmowie. Wybór nigdy do łatwych nie należy, a już tym bardziej kiedy musi zadowolić pięć osób. W naszym wypadku wystarczy spojrzeć na mapę i w promieniu 1000 km od domu mamy tyle przestrzeni do górskiej działalności, że głowa boli. Biorąc jednak pod uwagę, że mieliśmy kilka niezrealizowanych pomysłów z poprzednich lat postaraliśmy się zawęzić wybór naszej destynacji właśnie do nich. Tym oto sposobem w walce o bycie wybrańcem losu stanęli Hochalmspitze, Hochkönig, Watzmann, Groβvenediger, Dolomity i słoweńskie Alpy Julijskie. Jak to zwykle bywa w takich sytuacjach trudno podjąć jednogłośną decyzję więc z pomocą przyszła pogoda, która rozdała ostatecznie karty i po naprawdę burzliwej dyskusji wybór padł na Dolomity, w których warunki miały być może nie tyle co szczególnie dobre, ale przynajmniej w miarę stabilne.
Możecie pomyśleć, że obierając za cel Dolomity udało nam się osiągnąć kompromis i każdy schował swoje ego do kieszeni. Powiem wam, że jednak tak się nie stało. Dopiero teraz zaczęła się licytacja i koncert życzeń, która ferrata będzie lepsza, ładniejsza, trudniejsza czy atrakcyjniejsza. Mnogość możliwości przyprawiała nas o zawrót głowy i bardzo oddalała od osiągnięcia kolejnego porozumienia. Trzeba było wykazać się nie lada umiejętnościami negocjacyjnymi niczym ze świata wielkiej polityki, aby w końcu coś ustalić. A! Nie wspomniałem, że był to coroczny męski wypad z Adamem, Krzyśkiem, Waldkiem i Przemkiem. Więc wyobraźcie to sobie – pięciu samców alfa, każdy chce udowodnić, że jego racja jest tą najwłaściwszą. W końcu udało się zebrać większość, która klepnęła ambitny plan zmierzenia się z jednymi z trudniejszych żelaznych dróg w całych Dolomitach. Jakie to via ferraty i jak ostatecznie wyszło o tym dowiecie się w kolejnych relacjach. Na dzień dobry przedstawiam Wam Alpejską Gwiazdę, czyli ferratę Stella Alpina prowadzącą na Monte Agner. Przenieśmy się zatem w magiczne Południowe Alpy Wapienne! 😉
Dolomity przywitały nas taką samą aurą jaką żegnały mnie rok temu. Uśmiechnąłem się w myślach i stwierdziłem, że chyba przez ostatnie 365 dni nic się tu pod tym względem nie zmieniło. Lało jak z cebra, gęste chmury rozsiadły się w górskich dolinach i nic nie wskazywało na to, że się stamtąd gdzieś ruszą. Chichot losu. Kolejny rok to samo. Przez myśl mi przeszło, że Dolomity się na mnie za coś obraziły. Gdybym tylko wiedział za co to może i przyszedłbym z przeprosinami i kwiatkiem… A tak dalej ciche dni… 😛
Po zimnej i deszczowej nocy spędzonej na campingu Malga Ciapela pod południowo-wschodnią ścianą Marmolady przywitaliśmy nowy dzień. Po wyjściu z namiotu ze zdumienia przecierałem zaspane oczy. Na niebie królowały odcienie błękitu, pierwsze promienie słońca ogrzewały moje zmarznięte policzki, przede mną górowały strzeliste szczyty. I like it! – takie Dolomity to ja rozumiem. Zapowiadał się całkiem niezły dzień. Liczyłem, że uda nam się sprawnie ogarnąć i szybko wyruszyć w stronę Monte Agner, by wykorzystać sprzyjającą aurę. Skończyło się jak zawsze na liczeniu kolejnych minut obsuwy, która stała się już stałym elementem wyjazdów z chłopakami. Czasem ciężko mi się odnaleźć w tej trochę innej rzeczywistości organizacyjnej, ale staram się to jakoś przełknąć 😉 Pewnie za to co teraz napiszę dziewczyny będą mnie chciały przypiekać żywym ogniem, w najgorszym wypadku odklikają lajka na fb, ale sądziłem, że to Wy macie problem z porannym ogarnięciem się na czas, ale gwarantuję Wam, że macie mocną konkurencję w postaci chłopaków 😛 Kto mnie zna wie, że muszę mieć poukładane wszystko od A do Z stąd ta konsekwencja i takie nudne wpisy na blogu, bo rzadko kiedy przytrafiają nam się awaryjne i nieplanowane sytuacje, które mogłyby uatrakcyjnić wyjazd 😛
Po ciężkich bojach udało nam się w końcu pozbierać i wyruszyliśmy do Frassené, malutkiej, malowniczo położonej miejscowości nieopodal Agordo. Kiedy Frassené budziło się dopiero do życia my maszerowaliśmy już leśną drogą w stronę schroniska Scarpa, które przywitało nas zamkniętymi drzwiami. Hmm… dziwne, ale prawdziwe. Prawdopodobnie zamknięcie Rifugio Scarpa było konsekwencją uziemienia ze względu na zły stan techniczny wyciągu krzesełkowego, którego stacja znajdowała się tuż obok. Szkoda i jednego i drugiego, bo po pierwsze fajnie czasem oszczędzić sobie nudnego podejścia mało ciekawym terenem (w tym wypadku, aż 650 m przewyższenia na dzień dobry), po drugie miło po wykonanej „robocie” wznieść w górę piwko w geście tryumfu i spoglądać na ujarzmioną przed momentem górę 🙂
Via ferrata Stella Alpina
Mimo wszystko pogoda póki co dopisywała, widoki rozciągające się spod Rifugio Scarpa również więc nie mogąc doczekać się najlepszego żwawo ruszyliśmy pod ścianę Monte Agner, by zmierzyć się z ferratą Stella Alpina. Co tu dużo o niej mówić. Na pewno jedna z najtrudniejszych jakie do tej pory udało mi się przejść. Niech nikogo nie zwiedzie to, że jej wycena to „tylko” D/E (wg Tkaczyka E, wg bergsteigen.com C/D – i bądź tu człowieku mądry i pisz wiersze 🙂 Można pomyśleć, że to żadne ekstremum, przecież bez problemu znajdziemy trudniejsze propozycje. No cóż.. Można, ale to czym charakteryzuje się ferrata Stella Alpina jest niepowtarzalne i wyjątkowe. Przynajmniej dla mnie i zdecydowanie odróżnia ją to od innych znanych mi żelaznych dróg. Otóż Alpejska Gwiazda (w wolnym tłumaczeniu z włoskiego) gwarantuje nam mnóstwo urozmaiconego wspinania bez sztucznych ułatwień. Poza stalową liną, która nas ubezpiecza na całej ferracie znajdziemy raptem trzy stalowe pręciki. Tak, tylko trzy! Poza nimi nie ma na drodze żadnych sztucznych ułatwień i żeby pokonać ferratę prowadzącą na wierzchołek Monte Agner musimy wykazać się naszymi wspinaczkowymi umiejętnościami wykorzystując naturalne ukształtowanie skały. Pionowe, a nawet lekko przewieszone ścianki, kominki, kanty i filarki, to wszystko napotkacie na Stella Alpina. Można też wziąć stalową linę gwałtem i wspiąć się po niej, ale to tak jakby wejść na trzecie piętro po piorunochronie. Niby fajnie, ale chyba nie oto w tym chodzi. Jeśli do tego wszystkiego dorzucimy solidną dawkę ekspozycji, długość przejścia oraz kapitalne widoki w trakcie wspinaczki otrzymujmy ferratę idealną! Co będę się więcej rozpisywał. Popatrzcie na zdjęcia i spróbujcie poczuć na własnej skórze dreszczyk emocji i przypływ adrenaliny 🙂
Pokonywanie kolejnych trudności sprawiało mi niesamowitą frajdę i satysfakcję. I dało też nieco w kość, zwłaszcza rękom, które mocno popracowały. Fajne było również to, że nie raz, nie dwa trzeba było się zastanowić nad linią przejścia czy też wyszukiwać chwytów. Dokładnie takie przejścia lubię najbardziej, kiedy coś się dzieje i trzeba dać z siebie wszystko.
Po sforsowaniu pionowej części via ferraty czekał nas powietrzny, prawie nieubezpieczony trawers prowadzący spod kopuły szczytowej wierzchołka Lastei d’Agnerna na przełęcz del Pizzon. Nie myślcie, że teraz było już łatwiej. Może największe trudności techniczne zostawiliśmy już za sobą, ale do tej pory zdobyliśmy raptem ok. 320 m przewyższenia od momentu wejścia w ścianę. Do szczytu pozostało jeszcze dwa razy tyle! Krótko mówiąc czekała nas jeszcze długa droga po stromym, skalnym zboczu w terenie o 1. trudnościach.
Kiedy dotarłem na Forcella del Pizzon okazało się, że nawet nie wiem, w którym momencie zostawiłem chłopaków daleko w tyle więc schowałem się w znajdującej się tam kapsule biwakowej. Mijały kolejne minuty, pogoda siadła i gęsta mgła spowiła przełęcz oraz wierzchołek Monte Agner. Wcinając jakieś przekąski zastanawiałem się co dalej. Czekała nas jeszcze dalsza droga na szczyt, wcale nie łatwe i nie krótkie zejście w dół i ponad godzinny powrót na camping. Czas uciekał, a chłopaków jak nie było, tak nie było.
Już myślałem, że coś się stało kiedy w końcu we mgle zaczęły poruszać się jakieś sylwetki. Na szczęście była to reszta zespołu, która dotarła do biwaku Biassin. Okazało się, że dotychczasowe podejście wyssało z nich życie i nie mieli już sił gnać za mną, stąd tyle musiałem na nich czekać. Po spojrzeniu na zegarek część teamu zaczęła mieć wątpliwości czy iść dalej na szczyt czy schodzić już w dół. Szczerze mówiąc dla mnie taka opcja nie wchodziła w grę. Po podróży na Bałkany byłem w wyśmienitej kondycji. Moje nogi same przebierały w miejscu i chciały więcej. Na szczęście szybko udało mi się spacyfikować zamiary schodzenia i wykrzesując z siebie resztki sił wszyscy ruszyliśmy w stronę szczytu.
Z przełęczy del Pizzon na szczyt dzieliło nas jeszcze ok. 40-60 min wspinaczki. Zdecydowana jej część prowadziła po grani bez zabezpieczeń i w eksponowanym terenie. Czułem, że jestem w żywiole i podjarany sytuacją wystrzeliłem do przodu czerpiąc nieopisaną radość z pokonywania kolejnych metrów. Na szczyt dotarłem pierwszy. Monte Agner nie należy do dolomickich gigantów jeśli chodzi o wysokość, ale ze swoimi 2872 m n.p.m. stanowi niezły punkt widokowy. Miałem to szczęście, że kiedy wszedłem na wierzchołek wiatr przewiał nieco chmury i mogłem podziwiać rozlewające się z niego widoki na masywy Pale di San Martino, Marmoladę czy Catinaccio. Z drugiej strony niestety dalej kłębiły się chmury. Po pewnym czasie na szczyt dotarła również reszta ekipy. Sukces!
Zejście przez żleb Canalone
Aby ten sukces móc świętować trzeba było jeszcze bezpiecznie zejść na dół. Bezpiecznie i najlepiej w miarę szybko. Droga zejściowa na odcinku szczyt – przełęcz del Pizzon prowadzi tym samym śladem. Natomiast jeśli chodzi o zejście z przełęczy to do wyboru mamy dwie możliwości. Albo zejdziemy żlebem Canalone, albo trochę naokoło ścieżką via normale. Początkowo obie drogi biegną tak samo po skalnym zboczu opadającym z przełęczy pod ścianą Monte Agner. Zbocze jest dosyć strome i dużo na nim kruchej skały. Dodatkowo nie ma tam żadnych ubezpieczeń więc trzeba zachować ostrożność, bo w przypadku potknięcia lub poślizgnięcia może być nieciekawie. W pewnym momencie droga żlebem Canalone i via normale rozdzielają się. Miejsce to jest dosyć dobrze oznaczone. Zdecydowaliśmy, że będziemy dalej schodzić żlebem, który stawał się coraz bardziej stromy i mocniej wcięty. Na szczęście ścieżka zeszła nieco na skały znajdujące się po jego lewej stronie i wijąc się ubezpieczonymi stalową liną zakosami wyprowadziła nas do jego wylotu. Wg niektórych opracowań droga przez żleb Canalone stanowi osobną via ferratą o średnich trudnościach.
Chmury, które wcześniej wisiały dosyć nisko odfrunęły z wiatrem i odsłoniły rozciągającą się na wschód panoramę. Przyznam się bez bicia, że nie wiem jak nazywały się widoczne masywy, ale w promieniach wieczornego słońca wyglądały obłędnie. Siedzieliśmy tak z Przemkiem nieopodal startu ferraty Stella Alpina w oczekiwaniu na resztę i nie mogliśmy napatrzeć się na te widoki. Z jednej strony mieliśmy za sobą przejście Alpejskiej Gwiazdy, przed nami rozciągały się kapitalne widoki. Czego chcieć więcej? Piwa 😀
Na te wybraliśmy się we Frassené, gdzie po ponad 12 godzinach walki z Monte Agner i ferratą Stella Alpina wykończeni, zmordowani i ledwo żywi doczłapaliśmy się i rozgościliśmy się w malutkiej pizzerii. Sukces na Monte Agner smakował tego wieczoru przepyszną, włoską pizzą Prosciutto Crudo popijaną uwielbianym przeze mnie Birra Moretti! W takich chwilach utwierdzam się jeszcze mocniej w tym, dlaczego wybrałem góry 🙂
Wejście na Monte Agner i ferrata Stella Alpina w liczbach:
Wysokość: 2872 m
Suma przewyższeń: 1850 m
Trudność: D/E
Dystans: 22,36 km
Czas wejścia i zejścia: 12 h 10 min (da się szybciej, nawet w 10-11 h)
Znajomi mówią o nas, że jesteśmy najbardziej zbzikowanymi na punkcie gór ludźmi jakich znają.
Góry to miejsce, gdzie uciekamy, by przeżyć kolejną przygodę, gdzie chcemy być bliżej przyrody i nasłuchiwać ciszy. No tak, ciekawe czy można usłyszeć ciszę? Ela ciągle próbuje znaleźć odpowiedź na to nurtujące pytanie, a ja bez końca planuję nasze kolejne wyprawy!