Sprzyjająca w ostatnim czasie pogoda jak i warunki śniegowo-lawinowe spowodowały, że facebookowe tatrzańskie grupy zostały zalane falą kapitalnych ujęć, na których błękit nieba kontrastował z białą kołderką Tatr. Z zazdrością przyglądałem się tym zdjęciom i marzyłem o tym żeby takie warunki utrzymały się jak najdłużej, a przynajmniej do długo wyczekiwanego przez nas wyjazdu w Tatry. Niestety sezon 2016 okazał się dla nas dosyć nie udany pod względem wyjazdów w nasze najwyższe góry więc delikatnie mówiąc stęskniłem się za widokiem granitowych kolosów. Jak to zwykle bywało w przeszłości także i tym razem umówiliśmy się z Jurkiem na wyjazd już znacznie wcześniej. Przez wiecznie wypełnione grafiki i kalendarze niejako zmuszeni jesteśmy planować z wyprzedzeniem, żeby wstrzelić się w wolny weekend i stawić czoła przygodzie. Im bliższy był termin naszego wyjazdu tym bardziej niepokoiły mnie prognozy pogody, które zwiastowały zamknięcie, trwającego już dobre kilka, kilkanaście dni, okna pogodowego. No szlak by to trafił. Człowiek tyle czasu czeka na to by móc znów poczuć magię Tatr, a tu pogoda zaczyna płatać figle. Nie zrażeni średnimi prognozami na sobotę żyliśmy w nadziei, że niedziela miło nas zaskoczy i pozwoli naładować wewnętrzne baterie do czasu następnego wyjazdu. Z racji trwających jeszcze ferii, a co za tym idzie podwyższonej ilości turystów na polskich szlakach, postanowiliśmy odwiedzić naszych południowych sąsiadów i zagościliśmy nad Popradzkim Plesem.
Nocna podróż do źródeł Popradu minęła nam bardzo sprawnie i już o 6:30 maszerowaliśmy do schroniska. Nim się zorientowaliśmy pochłonięci rozmową na tematy wszelakie, staliśmy już nad brzegiem Popradzkiego Plesa. Pierwsza część naszej drogi była za nami. Mieliśmy sporo czasu więc bez zbędnego pośpiechu weszliśmy do schroniska zjeść śniadanie. Trafiliśmy akurat na porę kiedy większość gości hotelowych (bo w sumie Popradzkie Pleso to tak naprawdę hotel górski) wcinała śniadanie lub szykowała się do wyjścia więc mimo wczesnej pory w środku wrzało jak w ulu. Popijając herbatę Szerpy i samemu jedząc śniadanie obserwowaliśmy to ciekawie poruszające się towarzystwo w cichej nadziei, że ktoś ruszy przed nami w tym samym kierunku co my i przetrze szlak 🙂 Wiem, wiem podły typek ze mnie, ale kiedy akurat jestem nad Popradzkim Plesem zawsze wracają mi w pamięci dwa nasze wcześniejsze wyjazdy (Rysy i Kończystą). W czasie obu doświadczyliśmy torowania w śniegu po kolana co tak dało nam w kość, że nie wiem jak opisać to w cenzuralny sposób.
Wracając jednak do właściwego wątku zdradzę w końcu, że pierwszego dnia zamierzaliśmy wejść na Koprowski Szczyt. Jak już wspominałem prognozy pogody na sobotę dupy nie urywały więc nie było mi szkoda braku widoków ze szczytu. Szkoda za to było przesiedzieć ten dzień w pokoju więc na rozruch cel był jak najbardziej w sam raz. Droga na Koprowski Szczyt normalnie prowadzi niebieskim szlakiem, który jednak w sezonie zimowym jest zgodnie z regulaminem TANAP-u zamknięty od rozwidlenia z czerwonym szlakiem prowadzącym na Rysy (też zamkniętym zimą). Praktycznie jednak ludzie i tak, i tak chodzą zimą po słowackich Tatrach. Ruszyliśmy i my na własne ryzyko i ze świadomością, że możemy ponieść tego konsekwencje w postaci „pokuty”. Jak przypuszczałem nie byliśmy jedyni i szlak, powiedzieć, że był przetarty to mało. Na odcinku prowadzącym do rozwidlenia nad Żabim Potokiem szliśmy twardą i szeroko wydeptaną ścieżką przez co dotarliśmy na rozdroże w czasie krótszym od wskazanego na mapie.
Od tego momentu nie mogliśmy już liczyć na pomoc tyczek wyznaczających zimowy szlak, co bardzo ułatwia orientację w trudnych warunkach przy małej widoczności. A dokładnie takie warunki panowały na naszej dalszej drodze. Chmury szczelnie wypełniły dno doliny Mięguszowieckiej i widoczność była bardzo ograniczona. Na szczęście dostatecznie widoczne były ślady pozostawione przez poprzedzających nas piechurów choć w zasięgu naszego wzroku nie widzieliśmy nikogo. Ślady prowadziły w głąb Szataniej Dolinki. Kierując się w stronę progu doliny po naszej lewej stronie towarzyszyły nam potężne ściany Szatana oraz Hlińskiej Turni. Spowite chmurami, śniegiem oraz mrozem sprawiały mroczne wrażenie. Panująca dokoła cisza oraz jej niemy krzyk onieśmielały mnie i wzbudzały we mnie uczucie grozy i strachu. Jak zawsze w takiej sytuacji po głowie chodziło mi nurtujące Elę pytanie czy można słyszeć ciszę? W dalszym ciągu nie uzyskałem odpowiedzi na to pytanie więc jeśli macie jakieś zdanie na ten temat to piszcie w komentarzach. Może w końcu uda się rozwikłać tą zagadkę.
Po pokonaniu progu doliny i dotarciu nad Mały Hińczowy Staw uderzył w nas porywisty wiatr. Na szczęście trwało to tylko chwilę i sytuacja wróciła do normy. U podnóża podejścia pod Wyżnią Koprowską Przełęcz, nad brzegiem Wielkiego Hińczowego Stawu założyliśmy raki, które do tej pory nie były konieczne. Tutaj też dogoniliśmy grupę pięciu Węgrów, którzy nie mam pojęcia skąd się tam znaleźli, bo od Szataniej Dolinki ślady pozostawione w śniegu nie wskazywały na to, aby kilka chwil wcześniej przeszło tamtędy pięć osób. W każdym bądź razie nisko zalegające w dalszym ciągu chmury oraz wszechobecny śnieg sprawiały, że roztaczający się dookoła nas bezkres bieli był przytłaczający. Podejście pod Koprowską Przełęcz spowodowało, że na naszych czołach pojawiło się kilka kropel potu, ale ostatecznie nie było tak źle. Znajdowaliśmy się na wysokości 2180 m i do szczytu pozostała nam już ostatnia prosta w postaci przejścia odcinka graniowego, ponieważ letnia wersja szlaku prowadzi zboczem nieco poniżej, które w tej chwili wyglądało nieco lawiniasto mimo ogłoszonej lawinowej „1”.
Grań opadająca z wierzchołka Koprowskiego Szczytu jest dosyć szeroka i opada łagodnie przez co jej pokonanie nie sprawiło nam większych problemów, jedynie tuż przed szczytem zeszliśmy z jej ostrza z uwagi na znajdujące się tam spore nawisy śniegu. Po ok. 30 min od wyruszenia z przełęczy byliśmy na szczycie. Widoków nie mieliśmy żadnych, dlatego nie zabawiliśmy tam za długo. Koprowski Szczyt zaliczyliśmy, ale pewnie jeszcze tam kiedyś wrócimy żeby zobaczyć jaka rozciąga się z niego panorama na Mięgusze, Cubrynę, Hińczowe i Ciemnosmreczyńskie Stawy oraz całą dolinę Mięguszowiecką.
Wracaliśmy dokładnie tą samą drogą więc nie będę Was zanudzał jej opisem, bo w zasadzie nic szczególnego się po drodze nie wydarzyło. Jedyne na co mogę zwrócić uwagę to fakt, że z sezonu na sezon w Tatrach widać coraz więcej skiturowców, którzy zjeżdżają praktycznie z każdego zbocza. Z perspektywy piechura wygląda to czasami przerażająco, bo nachylenie stoków i żlebów przyprawia czasem o zawrót głowy. Pamiętam nasze zejście z Wysokiej w towarzystwie skiturowców, którzy nic sobie nie robili z nachylenia centralnego żlebu w Wysokiej. W każdym bądź razie wróciliśmy szczęśliwi do schroniska, gdzie czekały na nas ciepłe łóżka. Ale zanim znaleźliśmy się w objęciach Morfeusza 😀 rozkoszowaliśmy nasze podniebienia smażonym serem z hranulkami oraz opijaliśmy wejście na szczyt Zlatým Bažantem. To już chyba nasz tradycyjny i obowiązkowy zestaw na Popradzkim Plesie 🙂 To nie był jeszcze koniec naszych działań w dolinie Mięguszowieckiej więc wypatrujcie niebawem relacji z wejścia na Rysy. Tym razem pogoda dopisała więc szykujcie się na widokowe eldorado 😀
Znajomi mówią o nas, że jesteśmy najbardziej zbzikowanymi na punkcie gór ludźmi jakich znają.
Góry to miejsce, gdzie uciekamy, by przeżyć kolejną przygodę, gdzie chcemy być bliżej przyrody i nasłuchiwać ciszy. No tak, ciekawe czy można usłyszeć ciszę? Ela ciągle próbuje znaleźć odpowiedź na to nurtujące pytanie, a ja bez końca planuję nasze kolejne wyprawy!