Za oknem jesienna plucha i wiatr. Przeziębienie uziemiło mnie w czterech ścianach więc korzystając z nadmiaru wolnych chwil postanowiłem popracować nad kolejnym wpisem poświęconym Dolomitom. Tak jak ostatnio wspominałem pogoda w tym roku nie była dla nas łaskawa, mimo to zlitowała się nad nami w jeszcze jeden dzień. W te okienko pogodowe udało nam się wybrać na bardzo atrakcyjną i ciekawą via ferratę Giovanni Lipella poprowadzoną na zachodniej ścianie Tofana de Rozes (3225 m). Na Tofanie de Rozes byliśmy już w zeszłym roku, ale na szczyt weszliśmy drogą normalną.
Bogatsi o zeszłoroczne doświadczenia podjechaliśmy samochodem pod schronisko Angelo Dibona. Warto podjechać tam wcześnie, ok. godz. 7.00 lub wcześniej, ponieważ później może być problem z miejscem na parkingu. Rif. Dibona jest punktem startowym wielu bardzo interesujących ferrat i dróg w masywie Tofan stąd też na parkingu bywa tłoczno i ciasno. Nasze kroki kierujemy w stronę Galerii del Castelletto. Początek drogi prowadzi ścieżką po piarżystym zboczu opadającym pod południową ścianą Tofany de Rozes, po czym przechodzi w trawers tuż pod samą ścianą. W czasie tego podejścia mamy okazję podziwiać poranną panoramę Dolomitów. Póki co pogoda jest rewelacyjna. W promieniach porannego słońca udaje nam się wypatrzyć potężny masyw Marmolady, Monte Pelmo oraz niesamowity mur Monte Civetty.
Mimo takich widoków warto patrzeć też pod nogi. Wspominam o tym, ponieważ w trakcie pokonywania tego trawersu znalazłem na ścieżce smartphone, jeden z nowszych modeli Samsunga, który ewidentnie wypadł komuś przed nami. Nawet przez ułamek sekundy nie przeszła mi przez głowę myśl, aby schować go ukradkiem do plecaka i zachować dla siebie. Z racji tego, że mój angielski nie należy do najpłynniejszych poprosiłem Adriana, aby skontaktował się z kimś z ostatnich wybieranych numerów i poinformował znajomych pechowego właściciela, że zguba się znalazła i będzie do odbioru na schronisku 🙂 Niestety żaden z wybieranych przez nas kontaktów nie chciał kliknąć w zieloną słuchawkę więc telefon wylądował tymczasowo w plecaku.
Idąc dalej zauważyliśmy, że naprzeciw nam idzie ktoś, kto ewidentnie się rozgląda i czegoś szuka. Po chwili dotarł do nas starszy Pan, a my z uśmiechem na ustach zapytaliśmy czy czegoś nie zgubił, bo chyba mamy coś czego szuka. Wielkie było jego zdziwienie i jeszcze większa radość, kiedy w jego rękach znalazł się zagubiony telefon. Okazało się, że telefon zgubiła żona wspomnianego Pana. Małżeństwo pochodziło ze Słowenii i nie kryło swojej radości z faktu, że telefon się odnalazł. Jeszcze większe było moje zdziwienie kiedy zapytali mnie ile chce w zamian za odnalezienie telefonu. Proponowali 20 euro albo co najmniej po piwie na schronisku dla każdego z nas, ale grzecznie podziękowaliśmy za wszystko i życzyliśmy im szczęśliwej dalszej drogi 🙂 Dla mnie wystarczającą nagrodą była satysfakcja z tego, że tym prostym gestem sprawiliśmy komuś tyle radości 🙂 Zawsze wychodzę z założenia, że karma wraca i takiej samej postawy życzyłbym sobie, gdybym to ja znalazł się po drugiej stronie. Przy okazji podreperowaliśmy wizerunek Polaków za granicą 🙂
Naładowani pozytywną energią po ok. 1h 15 min dotarliśmy do Galerii del Castelletto. Jak nie trudno się domyślić jest ona pozostałością prowadzonych tutaj przez włoskie i austriackie oddziały walk w czasie I wojny światowej. W tym miejscu warto wyposażyć się już w sprzęt via ferrata oraz czołówkę. Tunel o długości ok. 500 m ubezpieczony jest stalową liną oraz w niektórych miejscach schodami. Po przejściu tunelu dostajemy się na przełączkę Castelletto oddzielającą od Tofany de Rozes niewielki szczyt o tej samej nazwie. Po raz pierwszy tego dnia przed naszymi oczami rozległy się widoki na masyw Fanes oraz dolinę Travenanzes, która rozdziela masyw Fanes od masywu Tofan. Praktycznie przez cały czas towarzyszyć będzie nam ten widok. Z przełęczy obniżamy się nieco piarżystym trawersem i po mniej więcej 15 min docieramy do właściwego początku ferraty G. Lipella. W między czasie podziwiam jeszcze znajdujący się po drugiej stronie doliny szczyt Cima Fanis Sud, na który poprowadzona została ferrata Tomaselli, jedna z najtrudniejszych technicznie ferrat w całych Dolomitach. Może kiedyś przyjdzie czas i na nią 🙂
Wracając do ferraty Lipella jest to droga wyceniana na C/D, dosyć zajmująca, czasochłonna oraz wycieńczająca fizycznie więc warto być w dobrej formie i poświęcić na tę wycieczkę cały dzień. Początkowe partie ferraty oferują na rozgrzewkę trudności A, A/B więc bez problemu pokonujemy kolejne metry drogi. Po paru chwilach ferrata daje nam to co ma najlepsze czyli pakiet trudności wyceniony na C, C/D. Fragment ten prowadzi pionową ścianką w znacznej ekspozycji. Do pokonania mamy skalny próg łączący kolejne tarasy Tofany. Muszę przyznać, że nieco obawiałem się tego miejsca czy wszyscy dadzą sobie z nim radę, ale świetnie sobie z nim radzimy i udaje nam się nawet wyprzedzić kilku miłośników żelaznych dróg. Jak się okazało towarzystwo również było z Polski.
Dalsza część drogi to bardzo przyjemne wspinanie bez wygórowanych trudności. Co jakiś czas Maciek – miłośnik statystyk, pytał mnie o wysokość na jakiej się znajdujemy i jaką sumę przewyższeń pokonaliśmy. Jego żywe zainteresowanie cyferkami zawsze wzbudzało uśmiech na naszych twarzach 🙂 Pokonywanie kolejnych progów skalnych poprzeplatane jest poziomymi półkami i trawersami. Nie zmieniało to jednak faktu, że czekała nas jeszcze długa droga. Według przewodnika czas przejścia samej ferraty wynosi 3h 30min, a do pokonania mamy niecałe 800 m przewyższenia.
Wracając do naszego pokonywania ferraty Lipella to na jednym z jej pionowych fragmentów wydarzył się mały wypadek. Otóż w trakcie wspinania Adrian wykręcił kolano. Byliśmy mniej więcej w połowie drogi do pierwszego miejsca umożliwiającego zejście z ferraty, czyli Tre Dita, tzw. Trzech Palców. Powrót tą samą drogą nie wchodził absolutnie w grę. Ja przed oczami miałem już widok śmigła krążącego nad naszymi głowami i ściągającego Adriana na dół. Najlepsze jest to, że Adrian nie chciał nawet słyszeć o przerwaniu wchodzenia na szczyt i jakimkolwiek przedwczesnym schodzeniu na schronisko. Stwierdził jedynie, że potrzebuje trochę czasu żeby odpocząć i dalej będzie kontynuował wspinanie. Na szczęście kolano nie spuchło, zginało się jak trzeba i po kilkunastu minutach ruszyliśmy dalej. Mimo to przy każdym kroku widać było grymas bólu na twarzy Adriana. Podziwiam go za jego upór i determinację.
Pokonując kolejne fragmenty ferraty o umiarkowanych trudnościach udało nam się dotrzeć na Tre Dita. Chciałem upewnić się jeszcze, że Adrian na pewno chce kontynuować wchodzenie, bo jeśli wejdziemy w amfiteatr Tofany to nie będzie już odwrotu. W odpowiedzi zobaczyłem tylko plecy Adriana ruszającego dalej przed siebie w kierunku amfiteatru 🙂 Twarda sztuka z niego 🙂 Wspomniany przeze mnie amfiteatr to określenie górnej części zachodniej ściany Tofany de Rozes. Stanowi ona układ poziomych tarasów podobny do tego jaki zaobserwować można w starożytnym amfiteatrze. Po przejściu poziomego trawersu na dzień dobry pokonujemy nieco trudniejszy technicznie próg skalny, którego trudności oscylują w granicach B/C. Oczywiście w między czasie kilkukrotnie musiałem informować Maćka jak wygląda nasza sytuacja wysokościowa 🙂
Środkowe partie amfiteatru nie zmusiły nas do większego wysiłku. Do czasu… Do czasu, aż natrafiliśmy na miejsce, którego skala trudności wynosi C. Już z pewnej odległości widzieliśmy, że z tym miejscem jest coś nie tak. Zrobiła się tam mała kolejka i widać było, że przejście tego fragmentu sprawia niektórym osobom problem. Hmm… ciekawe co może być tam takiego trudnego skoro to tylko i aż miejsce za „C”? Zagadka rozwiązała się w momencie, gdy przyszła kolej na nas. Czekało nas pokonanie kilkumetrowej ścianki ubezpieczonej tylko stalową liną, bez żadnych klamer i innych tego typu udogodnień.
Pierwszy swoich sił postanowił spróbować Adrian. Pierwsze dwa metry poszły w miarę sprawnie. Problem pojawił się dalej. W związku z tym, że po skale lała się woda więc była ona bardzo śliska. Sprawę utrudniał dodatkowo fakt, że na ścianie nie było żadnych w miarę sensownych stopni, na których można byłoby oprzeć nogi i podciągnąć się na rękach. Każda próba kończyła się poślizgnięciem i wylądowaniem w tym samym miejscu. Zrezygnowany Adrian chciał się już nawet poddać. Wtedy stwierdziłem, że podejdę do niego i spróbuję jakoś go podeprzeć żeby mógł gdzieś oprzeć nogi. Chyba trafiłem w czuły punkt, ambicje wzięły górę, a Adrian poczuł przypływ niewidzialnych mocy i wdrapał się na górę. Przyszła kolej na mnie. Pierwsze podejście zakończyło się niepowodzeniem. Sprawdziłem jakie mam tarcie na ścianie i za drugim razem mocno zapierając się nogami udało mi się już wejść na znajdującą się wyżej półeczkę.
Nieco więcej problemów z przejściem tego kawałka miała Ela. Z racji niewielkiego wzrostu w pewnym momencie zawisła tylko na rękach nie dotykając nogami podłoża. Chciałem ją wciągnąć na górę, ale Ela nie chciała się puścić stalowej liny, którą kurczowo trzymała. Wtedy z pomocą przybył nam pewien Włoch, który wdrapał się na jej wysokość i podparł jej stopę, tak aby mogła na niej spokojnie stanąć i ruszyć w górę. W ten sposób i Eli udało się pokonać ten wymagający odcinek ferraty. Maciek z racji swojego zasięgu specjalnie się nie namęczył i po chwili także kontynuował dalsze wspinanie. Moim zdaniem było to najtrudniejsze miejsce na całej ferracie i wynikało to tylko z tego, że skała była mokra. W normalnych, suchych warunkach zapewne dałoby radę pójść na tarcie i bez większych problemów pokonać tą ściankę. A tak pozostało nam kombinowanie jak przejść ten problem.
Naładowani adrenaliną ruszyliśmy dalej. Przed nami pozostała już tak naprawdę końcówka ferraty. Jeszcze krótki fragment trudności B/C i zmęczeni, ale szczęśliwi docieramy do tabliczki informującej, że to już koniec ferraty G. Lipella! Udało się! 🙂 Muszę przyznać, że byłem dumny z Eli i chłopaków, że dali radę 🙂 Do szczytu pozostało już nie wiele, ale postanowiliśmy na chwilę odpocząć, bo tak naprawdę na ferracie nie ma na to czasu i miejsca. Siedząc na grani podziwialiśmy znajdujące się naprzeciwko nas pozostałe Tofany: di Mezzo i di Dendro, aż tu nagle Ela pyta czy widzimy tam konia! Tak konia! Spojrzeliśmy tylko z chłopakami po sobie i zaczęliśmy się śmiać. O jakim koniu ona opowiada? Chyba ferrata za bardzo dała jej w kość skoro widzi teraz konie na wysokości 3000 metrów. 🙂 Okazało się, że gdzieś na ścianie Tofany di Mezzo zauważyła jakąś plamę, która swoim kształtem przypominała sylwetkę konia. Pominę fakt, że plama była miniaturowych rozmiarów w porównaniu do całej ściany i trudno było ją dostrzec, no ale Ela potrafi 🙂
Rozbawieni sytuacją z koniem ruszyliśmy w kierunku wierzchołka. Popołudniowe chmury otuliły go z każdej strony więc nie mieliśmy żadnych szans na podziwianie widoków ze szczytu. Biorąc pod uwagę pogodę jaką mieliśmy w ciągu ostatnich dni to i tak nie mieliśmy na co narzekać. Podejście na wierzchołek prowadzi bardzo kruchym zboczem. Nie ma wyraźnej jednej ścieżki, idzie się na wyczucie. Po 30 min meldujemy się na szczycie. Dla mnie to już drugi raz kiedy udaje mi się stanąć na najwyższym punkcie Tofany de Rozes, 3225 m. Na szczycie spędziliśmy trochę czasu, ale ze względu na zimno (ok. 3-5stC) oraz brak widoków po pamiątkowej sesji zdjęciowej zaczęliśmy schodzić. Wracaliśmy tzw. drogą normalną. Poprowadzona jest ona północnym i wschodnim zboczem Tofany de Rozes i kieruje nas w stronę schroniska Giussani. Opis wejścia i zejścia na Tofanę de Rozes drogą normalną znajdziecie w zeszłorocznej relacji.
Na schronisku Giussani uczciliśmy nasz sukces złotym trunkiem, który smakował wyjątkowo wybornie 🙂 W sielankowej atmosferze zeszliśmy na dół do schroniska Dibona, gdzie zaparkowany mieliśmy samochód. Mieliśmy idealne wyczucie czasu, bo gdy tylko spakowaliśmy się do auta zaczęło padać. Całe szczęście, że pogoda wytrzymała tak długo i udało nam się zaliczyć fantastyczną ferratę G. Lipella 🙂 . Przejście ferraty dało nam mocno popalić i wróciliśmy wykończeni, ale jak najbardziej było warto! Potężna ściana Tofany oferuje nam dużo ciekawego i urozmaiconego wspinania oraz mnóstwo wrażeń po drodze. Nam dojście do ferraty, jej przejście oraz zejście w dół i powrót do samochodu zajął 9h. Pokonanie ferraty Lipella należy do obowiązkowych przejść w rejonie Cortiny d’Ampezzo, choć ze względu na swoją trudność zarezerwowane jest dla bardziej zaznajomionych z tematem ferrat i wspinania osób.
Znajomi mówią o nas, że jesteśmy najbardziej zbzikowanymi na punkcie gór ludźmi jakich znają.
Góry to miejsce, gdzie uciekamy, by przeżyć kolejną przygodę, gdzie chcemy być bliżej przyrody i nasłuchiwać ciszy. No tak, ciekawe czy można usłyszeć ciszę? Ela ciągle próbuje znaleźć odpowiedź na to nurtujące pytanie, a ja bez końca planuję nasze kolejne wyprawy!
8 komentarzy
Super ferrata, super zdjęcia, super opis!!! Gratulacje dla całej ekipy mimo że momentami ocierało się o wycof.
Dzięki 🙂 cieszę się, że ktoś tu czasem zagląda i to czyta 🙂 ferrata jest rewelacyjna ale mocno daje w kość 🙂 Pozdrawiam!
Gratuluję świetnego BLOGA :)! We wrześniu wybieram się po raz pierwszy do Cortiny i Twoje opisy są dla mnie cennym źródłem informacji i inspiracją. Szukałem dobrych opisów hikingu i via ferrat w okolicy Cortiny (bo tam będę campował – to będzie moja baza wypadowa), wcale nie ma ich dużo cieszę się zatem, że znalazłem Twój BLOG. Wpisy są rzetelne i napisane na luzie. No i te zdjęcia. Nie oglądam za dużo, żeby sobie nie spoilerować, no ale foty naprawdę kozak 🙂
W Cortinie spędzę całe 7 dni. Mam zamiar wykorzystać je najlepiej, jak się da. Jakieś porady? Co według Ciebie jest takim MUST DO w okolicy Cortiny? (dodam, że nie będę samochodem, zostaje mi tylko transport publiczny) Czy korzystaliście z Campingu w Cortinie – może możesz coś polecić?
I jeszcze raz – bardzo ciekawy BLOG – Keep up the good work ! 🙂
pozdrawiam serdecznie
Dziękujemy za ciepłe słowa o blogu, #zawstydzony 😀 Naszą bazą był camping Olympia i śmiało możemy go polecić. Nieopodal campingu przy głównej drodze jest przystanek autobusowy więc może to być dla Ciebie pewne ułatwienie, poza tym z campingu odjeżdża do Cortiny co jakiś czas shuttle bus i za symboliczną opłatą można podjechać do centrum. Hm… must see & do w rejonie Cortiny? Myślę, że zdecydowanym faworytem jest ferrata Lipella na Tofanę de Rozes i ferrata Innerkofler na Monte Paterno w rejonie Tre Cime di Lavaredo, poza tym trudno mi zdecydować, bo wszystkie miejsca, które odwiedziliśmy równie mocno nas urzekły i nam się podobały! 😛 Pozostaje jeszcze pytanie czy interesują Cię tylko ferraty czy też łatwiejsze i przyjemniejsze trekkingi np. nad jeziora?
dzięki za odpowiedź! Olimpia – tam właśnie planowałem się zatrzymać! Czytałem też o Waszych trekkingach wokół jezior – świetny pomysł na rest day. Bardzo podoba mi się też opis Doliny Fanes – niesamowicie to wygląda na Waszych zdjęciach! Obie ferraty, które wymieniłeś mam w planach, ale na rozgrzewkę wybiorę chyba Strobel. To będzie moja pierwsza przygoda z via ferratami. Póki co Tatry wzdłuż i wszerz, orla perć kilka razy, rysy kilka razy itp. itd., plus krótkie przygody ze wspinaczką, więc mam nadzieję, że sobie poradzę. Jeśli przychodzi Ci coś do głowy – o czym należy pamiętać (sprzęt, przygotowanie fizyczne – cokolwiek) przed pierwszym wyjazdem w Dolomity będę mega wdzięczny. W ogóle myślę, że fajnym pomysłem do Waszego bloga byłyby też teksty o sprzęcie i przygotowaniu logistycznym.
A no i wybaczcie, że tak męczę pytaniami – ale jeśli dobrze rozumiem mała szansa na zrobienie Marmolady startując z Cortiny – w jeden dzień. I czy to prawda, co przeczytałem w przewodnikach, że na Marmoladę to już koniecznie czekany i raki – nawet w połowie września?
Jeszcze raz słowa uznania dla Waszej zajawki!
ps. polubiłem na fb! 🙂
do zobaczenia na szalaku!
Pytaj śmiało, po to jesteśmy, żeby dzielić się swoimi doświadczeniami 🙂 Strobel będzie idealny na rozgrzewkę, blisko i na pierwszy raz w sam raz. Biorąc pod uwagę Twoje dotychczasowe przejścia spokojnie powinieneś dać sobie radę z ferratami na poziomie C/D. Jeziora są bardzo malownicze i na restowy dzień w sam raz 🙂 Dolina Fanes również nadaje się na rest day, bardzo przyjemna okolica 😉 Poza lonżą, uprzężą i kaskiem nie ma specjalnych wymagań co do ferrat, dobrze jest mieć trochę sztywniejszą podeszwę w butach, bo czasem długie przejścia po klamrach lubią dać w kość stopom. Marmolada jest do zrobienia w jedne dzień z Cortiny, myśmy ją tak zrobili, ale poruszaliśmy się samochodem. Szczerze to nie orientuje się jak wygląda transport publiczny na tej trasie. Co do wyposażenia na Marmoladę – wszystko zależy, którą drogę wybierzesz. Wchodząc i schodząc ferratą Marmolada na zachodniej grani de facto nie potrzebne są czekan i raki. Co prawda idzie się kawałek przez stary lodowczyk, ale jest on mocno wytopiony i zalega na nim pełno kamieni, że śmiało można iść bez raków. Na szczycie też płaty śniegu zazwyczaj są mocno wydeptane i nie zakładaliśmy tam raków. Co innego jeśli planujesz zejście lodowcem, wtedy fakty wymagany sprzęt i najlepiej iść w zespole na linie, żeby uniknąć nieprzyjemności związanych z wpadnięciem do szczeliny na lodowcu.
Jeszcze raz dzięki za miłe słowa i weźmiemy pod uwagę sugestie dotyczącą wzbogacenia wpisów o sprzęt i logistykę 🙂
Pozdrawiamy serdecznie! Powodzenia! 😉
Super opis! Własnie w tym roku chcemy ogarnąć tę ferratę. Mamy 3 dni w Dolomitach i jeden dzień przeznaczymy na Tre Cime i szukam planu na pozostałe 2 dni. Tofanę chyba mogę wpisać jako must have na dzień nr 2? A może coś innego polecacie?
Hej! Dzięki! Ferrata bardzo fajna, nieco wymagająca i długa, ale z pewnością przy dobrej pogodzie warta przejścia! Jeśli będziecie w rejonie Cortiny to niezwykle widokowa jest ferrata De Luca Innerkofler na Monte Paterno w rejonie Tre Cime i serdecznie ją polecam!