Wypadem na ferratę Strobel rozruszaliśmy się co nieco po kilku miesiącach przesiadywania w pracy za biurkiem. Mając na uwadze nasze dalsze plany postanowiliśmy kolejny dzień dolomitowej przygody spędzić jeszcze w miarę lajtowo. Aby dobrze rozgrzać pozostałe partie mięśni przed konkretnymi wyrypami wybraliśmy się w leżącą tuż nie opodal campingu dolinę Val de Fanes. Niepozornie położona na północ od masywu Tofan, pełna zieleni kryje bardzo malownicze wodospady i kaskady.
Z campingu Olympia jedziemy drogą SS51 w stronę Dobbiaco i po przejechaniu niespełna 4,5 km, w miejscu, gdzie główna droga skręca ostro w prawo my zjeżdżamy w lewo na parking Pian de Lao leżący u wejścia do doliny. Z parkingu kierujemy się szlakiem nr 10 w kierunku Cascata di Fanes, głównej atrakcji doliny. Przynajmniej tak nam się wydawało 🙂 Generalnie wszystko pasowało. Droga była, tablica pokazująca kierunek Cascata di Fanes była więc bez głębszego zastanawiania ruszyliśmy przed siebie. Po kilkunastu minutach docieramy do znaku, który pokazuje nam odbijający w prawo szlak nr 418 kierujący na schronisko Ra Stua. Ścieżka, którą szliśmy biegnie dalej prosto, ale brak dla niej oznaczenia. Coś tu nie gra, przecież od ścieżki nr 10 nic nie powinno gdziekolwiek odbijać, przynajmniej nie tak wcześnie. Wyciągamy mapę i próbujemy rozszyfrować, w którą stronę zaszliśmy. Chwila namysłu i okazuje się, że nie wiadomo czemu weszliśmy na okrężną drogę. Po dalszej analizie mapy stwierdzamy, że kontynuujemy naszą drogę dotychczasową ścieżką. Po 30 min od startu docieramy na malowniczo położoną polanę, gdzie znajduje się źródełko oraz pasterski szałas.
Nad nami rozbłyskają pierwsze promienie słońca, któremu udało się wyjrzeć zza któregoś ze szczytów. Idealne miejsce aby usiąść na trawie okraszonej poranną rosą i podziwiać górujące nad doliną szczyty, które tworzą przepiękny pejzaż. Rzadko kiedy można w Dolomitach natrafić na tak soczystą zieleń, ponieważ w zasadzie wszędzie przeważa surowy, księżycowy krajobraz. Kawałek dalej udaje nam się natrafić na kolejną tabliczkę, tym razem pokazującą już kierunek Cascata di Fanes. Wiedzeni leśną ścieżką pniemy się powoli w górę. Z oddali słyszymy już huk wodospadu. W końcu docieramy nad punkt widokowy znajdujący się na górze kanionu, który wyrzeźbił potok o nazwie Ru de Fanes. To on jest sprawcą całego tego krajobrazu, który się przed nami roztacza. Zapatrzeni w ten niezwykły widok schodzimy na dno wąwozu.
Jak się później okaże zaczęliśmy trochę nie z tej strony co większość, ale i tak było fajnie 🙂 Schodzimy na sam dół, gdzie wodospad z hukiem opada z wysokości 120 m co powoduje, że woda rozbryzguje się na drobne kropelki, które unoszone lekkim wiatrem zraszają wszystko dookoła. Padające na tą mgiełkę wodną promienie słońca wywołują powstanie tęczy. Wygląda to bajecznie!
Z dna kanionu na jego górną krawędź prowadzi króciutka ferrata Lucio Dalaiti. Mimo, że ferrata jest bardzo łatwa warto założyć uprząż, lonżę i kask, ponieważ skała jest mokra i śliska i łatwo o poślizgnięcie. Po kilkunastu minutach docieramy do miejsca, gdzie zaczyna się ferrata Giovani Barbara, największej atrakcji doliny Fanes. Ferrata ta w pewnym momencie prowadzi półką znajdującą się za wodospadem. Tutaj również jak najbardziej zalecana jest asekuracja w postaci lonży. Początkowo ścieżka prowadzi poziomą półką i coraz bardziej zbliża się do wodospadu, który z potężną siłą opada ze skalnego tarasu. Dalsza droga prowadzi już za słupem wody.
Dobrze jest ubrać coś przeciwdeszczowego w tym miejscu, no chyba, że ktoś lubi zimny prysznic, tak jak na przykład Adrian. W ogóle to Adrian wyciągał Gore tylko wtedy gdy nie padało, bo nie chciał go zmoczyć, ale to już inny temat :). Będąc za ścianą wody przypomniała mi się scena z Ostatniego Mohikanina, kiedy to Sokole Oko i Chingachgook skaczą w dół. My jednak nie próbowaliśmy powtórzyć tego numeru z wiadomych przyczyn 🙂 Po przejściu za wodospadem dalsza część ferraty prowadzi w dół, w miejsce, z którego my startowaliśmy. Nie chciało nam się za bardzo powtarzać tego fragmentu trasy więc wróciliśmy ponownie za wodospadem do miejsca, gdzie zaczyna się Giovani Barbara.
Dalszy spacer po dolinie Fanes można kontynuować na dwa sposoby. Do wyboru mamy ścieżkę poprowadzoną wzdłuż potoku lub szlak nr 10. My wybraliśmy pierwszą opcję i zdecydowanie polecam ją każdemu. Droga poprowadzona jest raz po jednej, raz po drugiej stronie potoku, który na całej swej długości tworzy przepiękne i malownicze kaskady oraz mniejsze wodospady. Dodatkowym plusem jest fakt, że większość turystów skupia się głównie na Cascata di Fanes i nie dociera tutaj, co pozwala poczuć magię tego miejsca w ciszy i spokoju.
Chłonąc zapach świerkowego lasu oraz wsłuchując się w szum spienionej wody podziwiamy roztaczający się przed nami cud natury. Pewnie już kiedyś o tym wspominałem, ale uwielbiam taki kontakt z naturą i bycie sam na sam z własnymi myślami. Te momenty, kiedy mogę poleżeć na górskiej polanie, poczuć zapach kwiatów, podziwiać przewijające się na niebie chmury. Ehh… Może kiedyś się uda rzucić wszystko i wyjechać w Bieszczady? 🙂
Wracając na ziemię, a właściwie to na nasz szlak, okazuje się, że czeka nas jeszcze jedno przejście za wodospadem. Tym razem przed nami wyłonił się niewielki, ale urokliwy Sbarco de Fanes. Po pokonaniu wodospadu wchodzimy jeszcze kawałek króciuteńką ferratą w górę i otoczenie staje się dziwnie spokojne. Wcześniejszy odcinek to huczące bystrza potoku, pieniąca się woda, kaskady i wodospady, a teraz nagle wszystko milknie i cichnie. Potok płynie wolniej i spokojniej, jak gdyby nie był tym samym żywiołem, który wyrzeźbił to wszystko co napotkaliśmy wcześniej.
W między czasie niebo zasnuło się chmurami, których ciągle przybywało na horyzoncie. W tym momencie pod znakiem zapytania stanął dalszy plan naszej wycieczki, który zakładał dojście do samego końca doliny nad Lago de Limo, a później powrót przez Col Bechei. Wspólnie stwierdziliśmy, że najciekawsze zaliczyliśmy i nie warto niepotrzebnie moknąć więc ruszyliśmy w drogę powrotną, tym razem szlakiem nr 10 (po przejściu Sbarco de Fanes ścieżka łączy się ze szlakiem o tym numerze). W sumie bez większego pośpiechu wracamy w kierunku parkingu zatrzymując się jedynie w okolicy Cascata di Fanes, by jeszcze raz spojrzeć na kanion, który wyrzeźbił potok Ru de Fanes. Na sam koniec okazało się, że nasze przewidywania co do pogody były słuszne, bo zaczęło padać. W ostatnim momencie zdążyliśmy wsiąść do samochodu, bo chwilę później już lało. Tym oto sposobem zaliczyliśmy przepiękną, malowniczą i na swój sposób interesującą dolinę Fanes. Może nie znajdziemy tutaj ekstremalnych ferrat i nie zdobędziemy żadnego szczytu, ale warto odwiedzić to miejsce ze względu na naprawdę niesamowitą scenerię, której próżno szukać, gdzieś indziej.
Znajomi mówią o nas, że jesteśmy najbardziej zbzikowanymi na punkcie gór ludźmi jakich znają.
Góry to miejsce, gdzie uciekamy, by przeżyć kolejną przygodę, gdzie chcemy być bliżej przyrody i nasłuchiwać ciszy. No tak, ciekawe czy można usłyszeć ciszę? Ela ciągle próbuje znaleźć odpowiedź na to nurtujące pytanie, a ja bez końca planuję nasze kolejne wyprawy!