Od naszego ostatniego pobytu w Tatrach upłynęło już sporo czasu. Wszystkie dotychczasowe próby powrotu krzyżowała pogoda. Ale w końcu nadarzyła się sprzyjająca okazja, by ruszyć w górę 🙂 Plan teoretycznie był prosty: wejście na Kończystą, z którą mieliśmy rachunki do wyrównania, Rysy i Koprowski Szczyt. Wszystko to w zimowej scenerii.
Jest jeszcze ciemno. Jedynie znajdujący się nad nami księżyc oraz gwiazdy oświetlają nam drogę. Zapowiada się świetny dzień. Zabielone śniegiem szczyty pięknie kontrastują z nieprzeniknioną czernią nocnego nieba. Po godzinie spokojnego marszu wpadliśmy na schronisko. Ku naszemu zdziwieniu po rozmowie z obsługą dowiedzieliśmy się, że będziemy jedynymi gośćmi na schronisku. Wow! Po krótkiej przerwie i pozostawieniu części rzeczy na schronisku wyruszyliśmy policzyć się z Kończystą.
Zaraz po wejściu na szlak zrobiliśmy nietęgie miny. Okazało się, że po kilku dniach niepogody jeszcze nikt przed nami nie wybierał się w kierunku przełęczy pod Osterwą i szlak jest nie przetarty. Z powodu sporych ilości śniegu co chwilę, któryś z nas lądował w nim po pas lub przy dobrych wiatrach “tylko” po kolana. Co rusz moich ust leciał przerywnik rodzaju żeńskiego! Jak ja nienawidzę torować! Nie dość, że człowiek się niepotrzebnie namęczy to jeszcze nie ma z tego żadnej przyjemności. Brodząc w tym śniegu czasem mam wrażenie, że stoję w miejscu. Albo co najmniej wydaje mi się, że robię dwa kroki do przodu i jeden do tyłu. Ostra walka z głębokim śniegiem trwała mniej więcej do granicy kosówek. Od tego miejsca waliliśmy na wprost przełęczy po przewianych trawach. Nasze łydki płonęły, ale przynajmniej przesuwaliśmy się do przodu.
W czasie kiedy my walczyliśmy o każdy metr w górę za naszymi plecami odgrywał się spektakl natury. Słońce, wiatr i chmury wykonywały istny dance macabre na tle wyłaniających się na moment wierzchołków. Po bezchmurnym niebie z poranku nie pozostało już w zasadzie nic. Kiedy w końcu udało nam się dotrzeć na przełęcz pod Osterwą powiedziałem sobie, że już nigdy więcej się tam nie wybiorę, a już na pewno nie w takich warunkach!
O ile ostatnio próbowaliśmy podejścia przez Tępą tym razem postanowiliśmy dostać się na Stwolską przełęcz pokonując jeszcze krótki fragment magistrali w kierunku Batyżowieckiej doliny. Po obejściu Klina odbiliśmy na Stwolską przełęcz. Wszystko byłoby ok gdyby nie zasypany szlak. Wypociłem z siebie chyba wszystkie piwka, które przyjąłem od ostatniego czasu spędzonego w Tatrach…. 🙂 Tak teraz sobie myślę, że nie wariant przez Tępą byłby chyba lepszym rozwiązaniem, bo zbocza Klina są zagrożone lawinami. Trochę nieroztropne to było z naszej strony, ale na szczęście nic nam się nie stało.
Wejście na Kończystą
Kiedy dotarliśmy na Stwolską przełęcz zastaliśmy tam bardzo liczne stado kozic w porze obiadowej skubiące wystające spod warstwy przewianego śniegu trawki. Cichaczem i w pewnej odległości obeszliśmy je, aby nie spłoszyć ich niepotrzebnie. I tak nie mają lekko w zimę. Z przełęczy droga na szczyt wiedzie stosunkowo bardzo prosto, zachodnim zboczem Kończystej! Trafiliśmy jednak na dosyć nieprzyjemne warunki, bo zalegające na zboczu głazy były mocno oblodzone i przysypane śniegiem przez co trzeba było iść powoli i ostrożnie, żeby nie wyrżnąć gdzieś orła. Dodatkowo otuliły nas chmury przez co pogorszyła się widoczność. Na szczęście odnajdywaliśmy co jakiś czas kopczyki i bez problemu udało nam się dotrzeć na szczyt.
Po około 1h 30min od momentu wyruszenia w górę ze Stwolskiej przełęczy udało nam się stanąć na szczycie Kończystej – 2538 m. Kolejny wierzchołek Korony Tatr zaliczony! 🙂 Niestety chmury nigdzie się nie ruszyły i stwierdziły, że widoków tym razem nie będzie.
Wróciliśmy tą samą drogą, którą wchodziliśmy na szczyt. W dół szło się już nieco lepiej, raz, że przetorowaliśmy drogę, dwa było z górki. Mimo to wejście na Kończystą dała nam nieźle popalić. Po 8h od momentu wyjścia ze schroniska ponownie znaleźliśmy się w jego wnętrzu, gdzie w nagrodę mogliśmy sięgnąć po napój bogów. Przyznam szczerze, że tak wymęczony i wymordowany jak po wejściu na Kończystą do tej pory jeszcze nie byłem.
PS. Jurek! Obiecuję, że już więcej nie pójdziemy na przełęcz pod Osterwę, w takich, ani innych warunkach! 🙂
Znajomi mówią o nas, że jesteśmy najbardziej zbzikowanymi na punkcie gór ludźmi jakich znają.
Góry to miejsce, gdzie uciekamy, by przeżyć kolejną przygodę, gdzie chcemy być bliżej przyrody i nasłuchiwać ciszy. No tak, ciekawe czy można usłyszeć ciszę? Ela ciągle próbuje znaleźć odpowiedź na to nurtujące pytanie, a ja bez końca planuję nasze kolejne wyprawy!